Od trzech godzin siedzę przed białym ekranem. Wystukuję kilka zdań i zaraz wszystko kasuję, bo te zdania wydają mi się totalnie pozbawione sensu. Jak cały ostatni rok, który minął mi na czekaniu, aż powróci normalność. Najpierw moja osobista. Potem ogólnokrajowa. Dzisiaj mam pewność, że ani na pierwszą ani na drugą nie mam co liczyć. Obie są czymś podobnym do bardzo starej fotografii. Nie dość, że już słabo widać obiekt, to nie ma też nikogo, kto mógłby powiedzieć, co dokładnie zostało sfotografowane, kiedy i zasadniczo po co?
Jako bezdzietna "pani po pięćdziesiątce" nieomal automatycznie wpadam w kategorię "stara wariatka". Bez kota, ale jednak. Marzeń z dzieciństwa nie pamiętam, zostało mi tylko niejasne przeczucie, że jakieś chyba musiały być oraz bardzo wyraźne uczucie, że nie mają już szansy zostać przeze mnie zrealizowane. Zostaje mi więc jedynie ostry wkurw na siebie samą, który, żeby mniej bolało, mogę sobie tłumaczyć menopauzą. Innym nie zamierzam tłumaczyć już nic.
Innym mam ochotę wykrzyczeć słynne ostatnio "wypierdalać!". Tyle tylko, że wychowano mnie w taki sposób, że ja krzyczeć w przestrzeni publicznej nie potrafię. Mało, że nie potrafię krzyczeć, to ja się tam w ogóle nie potrafię odnaleźć. Ani po prawej ani po lewej ani po środku. Właściwie to nawet doceniam obecność wirusa, bo przynajmniej mam solidną wymówkę, by nie ruszać się z własnej kanapy. Tym bardziej, że od niedawna mam zupełnie wygodną!
Odkładam książkę. Patrzę na padający za oknem pierwszy śnieg. Jest mi zimno i smutno. Może i mogłabym postawić sobie jeszcze jakiś cel na nadchodzący rok, ale gdy o tym myślę, widzę rosłego jelenia w ogromnymi rogami, który staje mi w poprzek drogi, gapi się na mnie i ludzkim głosem warczy: gdzie leziesz głupia babo!