Czytam nałogowo.
Od dziecka.
Nie zamierzam walczyć z tym nałogiem.
Niestety czasem zapominam, co już czytałam,
więc aby nie zapomnieć,
notuję sobie tutaj tytuły i wrażenia.
Ponieważ te moje notatki stały się dość popularne,
to dla wygody czytelników,
od jakiegoś czasu umieszczam je
pod hasłem "Zapiski nałogowego czytacza".
Serdecznie zapraszam do lektury i dyskusji.
„Bałagan jaki
zostawisz”
Carlos Montero
Nie, nie , zdecydowanie nie.
Tego rodzaju historie znoszę jedynie w wersji niskobudżetowych
filmów i to wyłącznie wtedy, gdy popadam w nastrój totalnego dodupizmu. Patrzę wówczas takie
dzieło, od czasu do czasu wybuchając głośnych śmiechem i równie często zamykając
oczy, by nie oglądać co bardziej obrzydliwych scen.
Dlaczego doczytałam do końca ten cały bałagan?
Może dlatego, że bohaterka jest nauczycielką a teraz u nas
ten strajk i jakoś tak…
A może dlatego, że ja zawsze mam nadzieję, że to się tym razem skończy inaczej.
Że ona jednak nie okaże się aż tak durną pipą i że poza tymi
wszystkimi obrzydliwościami, które już wcześniej ktoś popełnił, znajdzie się tam
coś więcej niż sama obrzydliwość.
No niestety nie.
Jedynie
bezrobotny pisarz zyskuje pomysł na powieść.
W sumie mogłam się tego spodziewać, bo autor jest również scenarzystą
filmowym i telewizyjnym.
Niestety, tę informację odczytałam dopiero na samym
końcu, sprawdzając któż to takie głupoty napisał.
"Przewodnik po wyspie”
Senko Karuza
Mimo, że Chorwacja jest dość popularnym miejscem wyjazdów
turystycznych, ja nigdy dotąd tam nie byłam.
Od kilku lat praktycznie w ogóle
nie wyjeżdżam na wakacje. Dawniej, ze względów sentymentalnych i rodzinnych
zawsze jechałam nad nasze polskie zimne morze, co tak weszło mi w nawyk, że
teraz, gdybym mogła gdziekolwiek wyjechać, to i tak pojechałabym dokładnie tam gdzie
zawsze albo tuż obok.
Na szczęście istnieją przewodniki.
A ten jest szczególny.
Nie znajdziecie tu oklepanych informacji turystycznych, obowiązkowych
szlaków zwiedzania na dwa lub trzy dni, rankingu hoteli i restauracji czy
rozkładu promów. W pięćdziesięciu sześciu króciuteńkich opowiadaniach znajdziecie
coś znacznie więcej, coś, czego żaden turysta nigdy nie zobaczy, prawdziwe życie
na chorwackiej wyspie Vis. Poznacie wioskowego błazna, filozofa i poetę.
Skosztujecie regionalnego dania szykowanego wyłącznie dla rodziny. Pokłócicie
się z ciotką Anną i pochowacie tego staruszka, co to zawsze stał na rivie i z
dnia na dzień zniknął.
Gdy zostaniecie tam odpowiednio długo, yugo zamiesza wam w
głowie tak, że natychmiast pożałujecie, że kupiliście zapuszczoną winnicę, co
to ją wam ten miejscowy po ichniemu zachwalał.
A wy dobrze zrozumieliście, bo tłumaczka
dołączyła obszerny słowniczek wyrazów najważniejszych i jeszcze w kilku słowach
od siebie przetłumaczyła wszystko z metaforycznego na turystyczny.
„Ogród małych kroków”
Abbi Waxman
Nie tak dawno temu, bo ledwie lat kilka, był w moim życiu
taki moment, w którym czytałam wyłącznie literaturę specjalistyczną. Przyznam
się, że niezbyt chętnie. Bo ja z nauką języków obcych mam spory problem, a te
wszystkie bardzo mądre książki pisane są zazwyczaj równie mądrym językiem i zamiast
cieszyć się przyrostem kompetencji zawodowych, to ja tylko coraz większą
frustrację odczuwałam. Teraz czytam wyłącznie dla przyjemności, co w efekcie
ostatecznym gwarantuje mi znaczący wzrost wiedzy i umiejętności wszelakich,
zawodowych również, choć tych przez najbliższy rok, albo i dłużej, wykorzystywać
nie zamierzam.
Ale do rzeczy!
Aby Waxman w sposób lekki i pełen kąśliwego humoru opowiada o sprawach
ciężkich i śmiertelnie poważnych. Tak, śmiertelnie, ponieważ jest to opowieść o
radzeniu sobie z żałobą.
O niewyobrażalnej traumie i powolnym, krok po kroku
wychodzeniu z niej.
To historia odzyskiwania własnego życia, do którego po
śmierci najbliższej osoby odbieramy sobie prawo, bo jakże to tak być dalej,
kiedy jego czy jej już nie ma?
To świadectwo ogromnej siły, którą w sobie mamy, nawet
wówczas, gdy wszystko w nas rozpadło się w drobny pył a ostatnie atomy zapachu
kochanej osoby są już prawie niewyczuwalne w tym jedynym niewypranym swetrze.
I przypomnienie o tym,
jak ważne jest wsparcie innych, nawet jeśli na co dzień nie da się z
nimi wszystkimi wytrzymać.
Poza tym wszystkim jest to również genialny podręcznik
ogrodnictwa dla początkujących, dodatkowo pięknie ilustrowany.
A teraz przepraszam, ale gotowana przeze mnie kapusta właśnie
postanowiła skomentować moje umiejętności kulinarne.
„Pasjonaci. Rozmowy o
tym, co w życiu ważne”
Dorota Kowalska
Po raz kolejny w moim życiu nastąpił moment, w którym zastanawiam
się: no, dobra, ale co dalej? Bo tak, jak do tej pory, to już nie da rady. Chciałabym zupełnie
inaczej. Ale jak?
I czytam piętnaście wywiadów z ludźmi, którzy niewątpliwie osiągnęli
sukces, z nadzieją, że sobie na to moje pytanie odpowiem tym razem konkretnie. I poznaję jeszcze bliżej piętnaście bardzo znanych
osób. Przyjemność to ogromna, a największa podczas rozmowy o książkach ze Zbigniewem Mikołajko, bo poczułam wspólnotę czytających.
I kończę lekturę widząc wyraźnie, w jak wielu momentach zabrakło mi odwagi, cierpliwości i wiary. Ale jeszcze nic straconego. W końcu w życiu najważniejsze jest życie!
Z pasją.
PS. Kupiłam sobie najgrubszy zeszyt świata!
„Na krawędzi uczuć”
Anna Partyka-Judge
Ta książka, za nim do mnie trafiła, odbyła podróż liczoną
nie w setkach, ale już w tysiącach kilometrów. Najpierw z Polski do Hiszpanii a
potem z powrotem.
I po co to całe
zamieszanie?
Po dedykację!
Kiedy już w końcu przeprowadzę się do Pucka to w moim
pokoju będzie specjalna półka na książki napisane przez moje utalentowane
koleżanki i sadząc po tym, jak szybko one piszą i wydają kolejne, to ta półeczka
będzie musiała być długa.
„Na krawędzi uczuć” to trzecia po „Puzzlach” i „Monopoly –
gra o wszystko” powieść Anny. Z ciekawością do niej sięgnęłam, też ze względów zawodowych.
Jestem psychologiem i byłam bardzo ciekawa, jak Anna poprowadzi wątek psychoterapii
sześciu kobiet po przejściach.
Przyznam, że jestem troszkę zaskoczona. Chyba
spodziewałam się po zapowiedziach czegoś odrobinę innego. Bo ja to bym chciała
tak do bebechów! A tu łagodnie, i jak zwykle u Ani z uśmiechem na ustach i dużą
ilością zdrobnień.
Ale za to cudowna okładka, bo czy może być coś piękniejszego
niż morze?!
I niespodzianka, gdyż jedna z bohaterek okazuje się być moją
imienniczką i tak jak ja przebywa na nauczycielskim urlopie dla poratowania
zdrowia.
Cóż, nie pozostaje mi chyba nic innego jak wygooglać sobie jakiś
luksusowy hotel nad samym brzegiem Bałtyku i liczyć na to, że na miejscu
znajdzie się ktoś, kto pomoże mi spojrzeć z dystansu na moje pogmatwane życie.
„Protektor”
Jola Czemiel
O ile książki z biblioteki wypożyczam przypadkowo, by przekonywać się raz za razem, że przypadki nie istnieją o tyle „Protektora” nabyłam drogą kupna i to bezpośrednio od autorki. Teraz jestem dumną posiadaczką egzemplarza z bardzo osobistą dedykacją.
Osobistą, bo nie będę ukrywać, że autorkę znam i bardzo lubię. Poznałyśmy się na warsztatach pisarskich, współtworzymy grupę literacką Verte, Jola jest też najwierniejszą czytelniczką moich opowiadań, wspiera mnie i motywuje do pisania, jak mało kto, za co jestem jej niewymownie wdzięczna.
Nie spodziewacie się chyba teraz żadnej obiektywnej recenzji książki, prawda? Znacie mnie, ja tu sobie recenzuję bardzo subiektywnie od zawsze i teraz też nie będzie inaczej. A piszę o tej naszej znajomości wcale nie bezinteresownie. Najzwyczajniej w świecie chcę samej sobie dodać odrobinkę wartości, poczuć przynależność do świata pisarzy prawdziwych i ogrzać się w promieniach sławy, którą Jola osiągnie niewątpliwie.
„Protektor” jest
skonstruowany na wzór dobrego hollywoodzkiego filmu sensacyjnego. Sceny następują po sobie
szybko, jak w kalejdoskopie. Żadnej dłużyzny. Żadnego zbędnego opisu. Żadnego
niepotrzebnego dialogu. Właściwie nie można odwrócić głowy od ekranu ani na
moment, bo straci się tą najważniejszą informację i już do końca projekcji
będzie się sąsiadowi po prawej zadawało pytanie: kurde, ale o co chodzi?
Postaci sporo, każda zarysowana akurat na tyle dokładnie, że można dość szybko
wybrać sobie obsadę idealną (no, dobra, z jedną postacią miałam problem, bo
nijak mi księżulo z ciernistych krzewów do całego obrazu nie pasował).
Miejsc
akcji też sporo, więc przy okazji pozwiedzać można pół świata i kawałek Polski
również, Białystok konkretnie. Szkoda tylko, że polscy naukowcy mają takie niezbyt
polskie nazwiska, ale to pewnie po to, by umożliwić im wielką międzynarodową
karierę, więc wybaczam.
Nie jestem archeologiem, nie znam się na mumiach ani
kosmitach, ani na elektronice, ani na broni ( ups, wychodzi na to, że na niczym
się nie znam), ale mam wrażenie, że te wszystkie sprawy są potraktowane przez
autorkę z dużą dbałością o poprawność merytoryczną i to w najmniejszych
szczegółach.
Czuję się po lekturze zdecydowanie mądrzejsza w tych kwestiach. I wyłącznie
w tych, albowiem, co do tego, kim jest tytułowy Protektor, to nadal jestem
mocno zdezorientowana. I nawet trochę na Jolę zła, złością podobną tej,
jaka pojawia się u mnie, gdy pod koniec naprawdę świetnego filmu, ukazuje się znienacka
napis: koniec części pierwszej. A ja czekałam na wyjaśnienie zagadki i to niosące
ulgę zjawisko „aha!”.
I teraz nie wiem tak do końca, czy ja się pogubiłam w tej
genialnej, napisanej z charakterystycznym dla Joli poczuciem humoru, ale jednak strasznie skomplikowanej fabule, czy to faktycznie jest
na razie cześć pierwsza?
I wiecie co? Wcale nie przeszkadzało mi pierwsze
skojarzenie z filmem „Kingsman” ani kilka naprawdę drobnych redakcyjnych
niedociągnięć. Natomiast brak jakichkolwiek informacji o autorce, na
fantastycznej bądź co bądź okładce, uważam za karygodny błąd. W końcu nie każdy zna
Jolę i może ktoś chciałby się jednak dowiedzieć, cóż to za kobieta tak mu w
głowie namieszała?
„Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”
Dorota Masłowska
No, takiego tytułu nie mogłabym nie przeczytać!
Tak sobie myślałam, biorąc książkę z bibliotecznej półki i
nie zważając na to, że Dorota Masłowska niekoniecznie moją ulubioną autorką
jest. Dodatkowo skusiła mnie okładka, te literki, te naklejki… te wspomnienia
lat dziecięcych.
I na fali tego radosnego uniesienia przeczytałam jednym
haustem kilka felietonów, a potem jednak musiałam wziąć kolejny oddech i to był
błąd. Wraz z wypuszczonym powietrzem mój entuzjazm drastycznie
opadł.
Zdania wydawały mi się konstrukcjami stanowczo zbyt
zawiłymi. Bogactwo niespotykanego w mowie potocznej słownictwa męczyło, jak
nadmiar arcydzieł malarstwa renesansowego upchnięty w jednej ciasnej, źle
doświetlonej i dusznej sali. Tematy felietonów opuszczały orbitę moich
zainteresowań z szybkością Sokoła Millennium pilotowanego przez młodego jeszcze
Indianę Johnsa. Sama autorka wydała mi się zaś bardzo starą kobietą, mimo iż pokoleniowo
mogłaby być właściwie moją malutką córeczką.
Doczytałam do końca z rozpędu i jak ciężki transatlantyk dobiłam
do nabrzeża, nie czyniąc wszakże większych zniszczeń, ale i bez fanfar
orkiestry dętej.
Masłowska niewątpliwie zdolną użytkowniczką języka polskiego
jest i wnikliwą obserwatorką przyziemnej codzienności także, ale te felietony,
pisane raczej z obowiązku wywiązania się z danego słowa, zanadto zapachem
kotletów mielonych przesiąkły a ich „wege” skład wcale nie sprawia, że mniej mi
się będą odbijać.
Zastanawiałam się nawet, dlaczego?
Dlaczego nie podoba mi
się to tak bardzo, jak powinno mi się podobać skoro jestem idealnym targetem?
Nadwrażliwa,
zdziwaczała, emocjonalnie pokiereszowana humanistka to przecież ja!
I już
wiem.
Ta błyskotliwa i ponoć diabelsko śmieszna
analiza kultury współczesnej, jak reklamuje ten produkt Zofia
Król, redaktorka naczelna magazynu, dla którego felietony powstały nim magazyn ów działalność zawiesić był zmuszon, miała uczynić mnie mądrzejszą. A to jest
absolutnie niemożliwe, albowiem, mąż mój potwierdzi to bez wątpienia nawet
wyrwany ze snu w samo południe, ja już jestem najmądrzejsza na świecie!
„Między nami samicami”
Aleksandra
Piotrowska, Irena A. Stanisławska, Dorota Sumińska
Dobrze czasem usiąść w babskim gronie i pogadać o życiu, mężczyznach
i innych kobietach.
Od kilku miesięcy siedzę w domu i troszkę mi takich
kobiecych rozmów brakuje. Z przyjemnością przysiadłam się więc do trzech
dojrzałych i mądrych pań, by przy kawie i bezcukrowych ciasteczkach poprzyglądać
się sytuacji współczesnej kobiety.
Bo niby tak dobrze już jest, a jednak wciąż jest bardzo źle.
Tak, wywalczyłyśmy sobie, jako kobiety sporo.
Możemy głosować (w przeważającej części na facetów, ale jednak
możemy).
Możemy studiować dowolny kierunek ( ale nadal ksiądz przy kolędzie
zdziwi się, że jak to, kobieta a tak dobrze wykształcona?!)
Możemy pracować w dowolnie wybranym zawodzie (ciężej i za mniejsze
pieniądze niż faceci, ale możemy, bylebyśmy przy tym nie zapomniały ugotować obiadu
i wyprać mężowskich brudnych gaci). Możemy nosić spodnie i buty na płaskich
obcasach (co prawda natychmiast stajemy się nieatrakcyjne dla płci przeciwnej,
ale przecież to nasz wybór).
Możemy nie wyjść za mąż i nie urodzić dziecka ( cóż, większość
się nad nami ulituje, bo najwyraźniej coś z nami nie tak).
Możemy to wszystko robić.
Tylko musimy bardzo uważać, bo wyzwą nas od feministek, a to
będzie nam bardzo trudno znieść.
Dlaczego?
Bo jesteśmy instrumentalnie uwarunkowane do bycia potulną,
grzeczną i miłą dziewczynką i uważamy to za jedyną drogę do odniesienia
sukcesu. Co gorsza wmawiamy to swoim córkom, ucząc je od najwcześniejszych lat,
że mają być miłe, grzeczne i seksowne. Brr…
A swoją drogą to ciekawe, że tylko u najwyżej rozwiniętych
ssaków czyli nas ludzi i delfinów (tak,
delfinów właśnie!) funkcjonuje
zjawisko gwałtu. Przypuszczam, że to jakiś fatalny skutek uboczny nadmiernie rozrośniętego
organu ( i nie ma na myśli penisa).
„Cukiernia w ogrodzie”
Carole Matthews
Odłożyłam na bok
Murakamiego i postanowiłam odpocząć nad brzegiem kanału Grand Union w Cukierni Fay. Ciastki na okładce i przystojniak na barce
miały mi zapewnić niewymagającą rozrywkę.
I pewnie tak właśnie by było, gdyby
nie to, że losy głównej bohaterki, już od pierwszego akapitu, aż nadto
przypominały moją aktualną sytuację. Zamiast rozkoszować się zapachem świeżo pieczonych
ciast i angielską przyrodą, cały czas miałam paskudne uczucie, że autorka,
nomen omen Carole, pisze o mnie.
Kilka drobnych i nieistotnych szczegółów się
nie zgadzało, ale to w końcu powieść, a nie dokument. Czytałam więc historię
kobiety, która próbowała zadowalać wszystkich przez cały czas, płacząc
równocześnie nad własnym losem i wykrzykując od czasu do czasu sarkastyczne
uwagi w stronę autorki. No, bo jakim cudem ma tu do mnie przypłynąć ten „Łapacz
snów” skoro ja tak daleko od kanału mieszkam?! Poza tym, to naprawdę stara już jestem
i nie miałabym siły za nim biec. Odpłynąłby sobie spokojnie tam skąd przybył, a
ja patrzyłabym, jak znika za zakrętem otulona w ohydny, ale za to bardzo ciepły
sweter.
A teraz
poważnie.
Podobała mi się ta opowieść. I przyszła do
mnie, jak wszystkie zresztą, w odpowiednim momencie. Bo ja sobie właśnie tuż
przed lekturą siedziałam, otulona w swój paskudny szary sweter i myślałam, że
mając do dyspozycji wyłącznie moje życie, nudnawe i pozbawione przygód, a
ostatnio ograniczone prawie wyłącznie do czterech ścian mieszkania i zatłoczonych
poczekalni w przychodniach wielospecjalistycznych, to chyba nigdy w życiu nie
napiszę niczego ciekawego.
No, bo ileż można o sobie?!
I w trakcie czytania dotarło do mnie, że może właśnie
trzeba.
W końcu ja chyba lepiej siebie samą znam niż ta cała Carole
;)
„Strażnik rzeczy zagubionych”
Ruth Hogan
Czasem dobrze jest nie przeczytać blurba ani rekomendacji
umieszczonych na okładce. Właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, by wszystkie książki
miały na okładkach wyłącznie tytuł. Nazwisko autora mogłoby by być umieszczone
zasadniczo już w środku. Albo i na samym końcu. Dowiadywalibyśmy się już po wszystkim, któż to
tak nas zachwycił lub rozczarował.
Powieść autorstwa Ruth Hogan zdecydowanie mnie zachwyciła. I
nie fabułą, chociaż pomysł mi się bardzo spodobał, ale techniką wykonania.
Czytałam i podziwiałam sposób prowadzenia historii.
Od
pierwszego do ostatniego zdania, które w tym przypadku jest dokładnie tym samym
zdaniem, byłam pod wrażeniem wrażliwości i uważności autorki oraz jej dbałości
o szczegóły.
Czytałam i zastanawiałam się nad tym, jak ona to zrobiła ta
cała Ruth, że, mimo iż bardzo chciałam, to nie mogłam przeczytać tej książki szybko.
Spędziłam wśród zagubionych przedmiotów kilka dni, mimo, że książka miała dokładnie
tyle samo stron, co moja poprzednia lektura.
I przyszło mi do głowy, że książki
są jak klatki schodowe. Jedne przypominają nudnawe i niczym niewyróżniające się
wnętrza bloków z wielkiej płyty. Wchodzisz do takiej klatki i jak najszybciej
chcesz znaleźć się na swoim piętrze. Przeskakujesz po dwa, trzy schody na raz.
Może zatrzymasz się na półpiętrze, żeby złapać oddech, albo przeczytasz znajome
nazwisko na drzwiach i tyle.
Inne są jak klatki schodowe secesyjnych
kamienic. Wbiegasz, bo chcesz jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu i
nagle zauważasz rzeźbioną poręcz, czujesz wypolerowane przez tysiące dłoni
drewno, słyszysz trzeszczące pod stopami schody.
Zwalniasz.
Drobinki kurzu
tańczą w promieniach słońca wpadających przez witrażowe okna. Wyłożona mozaiką ściana mieni się wszystkimi kolorami. Idziesz powolutku, chłonąc to całe
piękno i kiedy stajesz już przed swoimi drzwiami wcale nie wchodzisz od razu do
środka tylko spoglądasz w górę, podziwiając serpentyny schodów. Nabierasz
ochoty, żeby tam iść, pomyszkować na strychu, a może nawet wleźć na
dach i stamtąd popatrzeć na panoramę miasta.
I ta książka właśnie taka jest!
A gdybyście chcieli sięgnąć po „Strażnika rzeczy zagubionych”
to koniecznie, zanim zaczniecie czytać, zaparzcie sobie pysznej herbatki.
„Blondynka w Japonii”
Beata Pawlikowska
Serio?!!!
AAAAAAAAA!!!!!!!!!!!
Japonia.
Szaleństwo kwitnących wiśni.
Makaki wygrzewające się
w ciepłych górskich źródłach.
Święta góra Fuji.
Fascynująca odmienna kultura.
Gejsze.
Przepracowani współcześni samurajowie.
A Blondyna łazi po tej cudownej krainie, marznąc, bo źle odczytała
prognozy pogody i zanudza czytelnika głośnym burczeniem własnych kiszek, gdyż w
całej Japonii nie znajduje absolutnie nic, co mogłaby zjeść i nie zapomina przypomnieć
o tym w każdym z 48 rozdziałów książki.
No i herbaty też nie ma gdzie się napić, bidulka.
I jeszcze ci
Japończycy tacy okropni, tacy nieindywidualni, tacy zgodni z instrukcją, no
jakże tak można żyć!
Cóż, dowiedziałam się sporo o Beatce i chyba rozumiem
dlaczego podróżuje samotnie.
Nie polecam. Serio.
„Sekretne życie drzew”
Peter Wohlleben
Od razu powiem – jestem zachwycona! Ta
książka powinna być lekturą szkolną na prawach podręcznika biologii. Obowiązkową!
Przeczytałam nie tyle ze zdumieniem, bo jako osoba wysoko wrażliwa od dawna
postrzegam drzewa, jako istoty czujące i myślące, co z wielkim podziwem. Dla
tych niesamowitych roślin, to się rozumie samo przez się, ale także dla autora,
który pięknym językiem i z ogromną empatią opisał niełatwe życie drzew w świecie
zdominowanym przez człowieka.
Jestem przerażona tym, jak my – ludzie, w swojej ignorancji
i przekonaniu o własnej wyższości ponad innymi gatunkami bezmyślnie się
zachowujemy. Ile wyrządzamy krzywdy stworzeniom o wiele od nas szlachetniejszym.
Wydajemy miliardy by zbroić się do bratobójczych walk i na realizację marzeń o
podboju kosmosu, a nie znamy w ogóle tego, co mamy tuż przed nosem. I
najprawdopodobniej poznać nie zdążymy.
Żałuję bardzo, że nigdy nie doświadczę uzdrawiającego
kontaktu z dziewiczym lasem, (bo takiego lasu już nigdzie nie ma). Wiem już,
dlaczego spacer po lesie iglastym, sztucznie nasadzonym, wcale nie jest dla
mnie relaksem a wręcz wzbudza niepokój. Jeszcze bardziej kocham brzozy – wariatki,
które żyją krótko, ale w pełni. Mój ukochany park, mimo niewątpliwej urody,
pozostanie już dla mnie na zawsze miejscem tak samo smutnym, jak ogród
zoologiczny. I nie wiem czy będę potrafiła powstrzymać się przed przytuleniem i
przeproszeniem każdego miejskiego drzewa – dziecka ulicy.
A już na pewno nigdy
więcej żadnemu drzewu nie podetnę gałęzi!
PS. Nie wiem czy odważę się przeczytać „Duchowe życie zwierząt”
tego samego autora skoro nawet muszki owocówki śnią.
„Przedostatnie
marzenie”
Angela Becerra
Sądziłam, że czasy, kiedy to zarywałam pół nocy by dokończyć
lekturę dawno minęły i spieszę donieść, że był to sąd całkowicie mylny.
Bezmyślnie
wzięta z bibliotecznej półeczki książka sprawiła, ze zarwałam nocki dwie.
Mogłam sobie na to pozwolić, albowiem mam wolne i nie muszę zrywać się o świcie
do pracy. Mogłam też spokojnie czytać w dzień, przecież mam wolne. Otóż czytałam
również w dzień.
Mój mąż powiedziałby, że tym razem przynajmniej nie zmarnowałam
ciężkiej pracy autorki. Zwykle czytam bowiem bardzo szybko i po kilku godzinach
książka staje się już całkowicie bezużyteczna. Ta reguła nie dotyczy jedynie genialnych
poradników podpowiadających, jak prowadzić satysfakcjonujące i twórcze życie.
„Przedostatnie
marzenie” poradnikiem nie jest. Jest powieścią.
Powieścią o miłości. Miłości niemożliwej. Napisaną niemożliwie egzaltowanym
językiem przypominającym brazylijską, a w tym przypadku kolumbijską, mydlaną
operę, mdlącym zapachem wody różanej i hipnotyzującym graną non stop etiudą
opus 10 ner 3 E-dur Chopina. Czemuż więc ja to u diabła czytałam nieprzerwanie
noc i dzień i noc kolejną? Powiem wam – żeby skończyć!
Historia, zakręcona
przez trzy pokolenia, dwa kontynenty i jeden fortepian tak mnie wciągnęła, że koniecznie musiałam dowiedzieć się jak się zaczęła. Tak, tak, autorka perfidnie zaczyna od
samiuśkiego końca, małpa jedna, i każe czytelnikowi przetrzymać te tysiąc
dziewięćset pięćdziesiąt trzy odcinki serialu komplikując losy bohaterów zaiste
mistrzowsko, a Tristesse już zawsze będzie mi się kojarzyć z Cannes.
„Namiot”
Margaret Atwood
Dobra książka to gruba książka, a przynajmniej
z lekką nadwagą. Chuda książka dobra być nie może, głównie z tego powodu, że
zbyt szybko się kończy. Reguła ta nie dotyczy jedynie poezji. Tomiki poezji
powinny być szczupłe albowiem zawierają myśli tak skondensowane, że ich przedawkowanie
może być niebezpieczne. Wypuszczając w świat swoją anorektyczną zieloną książeczkę
byłam trochę zawstydzona tym, że piszę, bo chcę i wydaję bo mogę, choć lektury
wystarczy ledwie na jedną filiżankę herbaty. Do niedawna byłam też mocno zawstydzona
tym, że obiecując formę dłuższą popisuję, zresztą bardzo niesystematycznie,
foremki coraz krótsze. Aż wzięłam do ręki cieniusią książeczkę pełną króciuteńkich tekstów. Stała
sobie skromnie obok „Opowieści podręcznej” i kilku innych pokaźnych pozycji i
jak wynika z pieczątek bibliotecznych, do domów zapraszana była jedynie cztery
razy w ciągu ostatnich dwunastu lat. No tak, dobra książka to gruba książka… A
wcale nie! „Namiot” to jedna z najlepszych książek jakie czytałam. Wróć. Jaką
czytam. Po raz kolejny, i kolejny, i jeszcze raz. I nie wiem czy szybko oddam,
by znów bezczynnie stała na półce. I nie pytajcie mnie o czym to jest, bo to
jest dokładnie o wszystkim. I ja się oczywiście nie mam zamiaru porównywać z
wielką pisarką, autorką światowej sławy, która bądź co bądź kilka grubych książek
jednak napisała, ale tak mi przyszło do głowy, że może jednak nie powinnam się
wstydzić.
A
opowiadanie tytułowe polecam szczególnie.
"Zapach Czekolady"
Ewald Arenz
Wraz
z początkiem roku następuje wysyp różnorodnych postanowień i wyzwań. Czytelniczych
także. Jako dusza niesportowa i pozbawiona genu rywalizacji programowo nie
podejmuję żadnych. Nie będę ani zmuszać się do całkowitej rezygnacji z czegoś,
co bardzo lubię, tylko, dlatego, że to niezdrowe, ani ukulturalniać i
intelektualizować się na siłę w tempie dwóch nowości wydawniczych na tydzień. Nadal
będę robić niesystematyczne wycieczki do biblioteki miejskiej i na chybił
trafił wybierać książki z trzech środkowych półek. I nadal będę przyjmować niezbędne
dla zachowania pogody życia coraz większe dawki gorzkiej czekolady. Nie jestem jednak
pewna, czy po lekturze „Zapachu czekolady” zdołam nie ulec pokusie zakupienia również
sporej porcji pralinek a wcześniej wykupienia wycieczki do Wiednia, którego opisy
autorstwa Ewalda Arenza ożywiły dawne wspomnienia. I to chyba jest dla mnie
największa wartość tej książki. No, może poza poczuciem pełnego zrozumienia
cierpień głównego bohatera narażonego na atak zapachów wszelakich w ogromnym
natężeniu i współczucia wobec skutków tej nadwrażliwości. Bo sama historia
wydaje mi się mocno przekombinowana i dla mnie zupełnie spokojnie mogłaby się
zakończyć tam, gdzie pisarz zdecydował się rozpocząć część drugą. Cały czas
zastanawiam się też nad tym, jak u licha można się kochać na kilogramach
rozsypanego cukru, no chyba, że byłby to cukier puder. I co na to sanepid? Ale
przyznaję, napisane to jest bardzo przyjemnie. Tak przyjemnie, że mimo wydarzającej
się tragedii nie jestem w stanie uronić nawet jednej łezki. Sprawił to zapewne
unoszący się wszędzie zapach czekolady.
„Dywan”
Terry Pratchett
Nie
przepadam za literaturą Fantasy. Właściwie to jej nawet nie lubię. Ilość postaci,
zawiłe wątki, zazwyczaj monstrualne tło historyczne i szczegółowe opisy wielu
bitew odstraszają mnie skutecznie. A Pratchetta kocham. Od „Czarodzicielstwa”
po „Kiksy klawiatury”. I najwyraźniej jestem idealną czytelniczką, albowiem
jego książki mnie śmieszą tak, jak sobie tego życzył.
Tym razem ubawiłam się setnie, czytając coś,
co napisał jako siedemnastolatek, a ulepszał już jako dojrzały autor. Wyszło,
jak zwykle genialnie, od kropki wielkości miasta Ware do kropki postawionej na
konturowej mapie Wielkiej Brytanii oznaczającej miejsce zamieszkania Johnego. Bardzo
się cieszę, że nowy rok zaczęłam właśnie od tej lektury, albowiem ustawia ona
idealnie perspektywę dla wszystkich ewentualnych kataklizmów, jakie mogą się w
nim przydarzyć. Żałuję tylko, że nie posiadając ani jednego dywanu nie mogę
wyskubać sobie kłaczka kurzu na szczęście. Byłoby łatwiej znosić to, że nie
pamiętam przyszłości. I bardzo was proszę, stąpajcie delikatnie!
PS. Tylko ty możesz uratować ludzkość.
"Coaching twórczości"
Magda Fres
Kiedy dopada cię blokada twórcza
i trzyma bardzo, bardzo długo. Gdy wydaje ci się, że wszystko na tym świecie
jest ważniejsze od twojej twórczości. Wątpisz we własny talent. Czasu na żadne twórcze
działania nie masz. Wreszcie orientujesz się, że właściwe to już od dawna nie żyjesz,
a nawet, jeśli jeszcze oddychasz, to nie tak głęboko, jakbyś chciała. Kiedy
masz ochotę pieprznąć tym wszystkim, z dnia na dzień rzucić dobrze płatną pracę
i wyjechać gdzieś na koniec świata, to zanim to zrobisz, przeczytaj książkę
Magdy Fres. Chociaż nie, zanim weźmiesz do ręki tę książkę, weź sobie
przynajmniej jeden dzień wolnego. Ostatecznie możesz rozpocząć lekturę w
weekend, ale wtedy poproś kogoś z domowników by odebrał przesyłkę od kuriera i
przekazał ci ją dopiero w sobotę rano. Czemu nie w piątek wieczorem? Z tej
prostej przyczyny, że cały piątkowy wieczór będziesz miała zajęty gotowaniem,
sprzątaniem, praniem, prasowaniem, myciem okien i wszystkimi tymi obowiązkami,
których przez następne kilka dni nie tkniesz, bo zajmować się będziesz wreszcie
tym, co naprawdę ważne, czyli sobą samą i twoja twórczością. Będziesz z
wypiekami na twarzy czytać o tym, jak pokonać lęk przed sukcesem (bo przecież
porażki już się nie boisz, porażki masz oswojone), jak się zmotywować, jak
znaleźć czas na wszystko i przede wszystkim skąd wziąć odwagę. Będziesz wykonywać
w skupieniu wszystkie ćwiczenia. Będziesz płakać z żalu, wzruszać się,
wściekać. Odkryjesz kilka rzeczy, których wcale nie chciałaś odkrywać i wiele
razy się zdziwisz. A wszystko po to, by, gdy piorun inspiracji już rozbłyśnie w
twoim umyśle, ryknąć: Jestem tęczowym lwem!!! I stworzyć w końcu to, co od dawna
stworzyć zamierzałaś. Bo od chwili, gdy skończysz czytać „Coaching twórczości”
Magdy Fres i skrupulatnie zastosujesz jej metodę, nic już nie będzie takie samo.
A jeżeli przypadkiem wcale nie uważasz się za artystę i wcale nie chcesz niczego
tworzyć, to tym bardziej zachęcam cię do lektury, bo to jest po prostu świetnie
napisana rzecz, lekko i z humorem, ale pełna rzetelnej psychologicznej wiedzy
popartej ogromnym osobistym doświadczenie autorki.
"Przystanek Norwegia.
W poszukiwaniu zorzy"
Renata Bang
Norwegia. Miejsce, w którym kiedyś chciałabym się znaleźć. Jestem
przekonana, że czułabym się tam bardzo dobrze, nawet w długą polarną noc. Bo
jakże można było by być nieszczęśliwym tam, gdzie życie toczy się bez
wszechobecnego u nas pośpiechu a w górskich wędrówkach towarzyszą nam nie tłumy
turystów w klapkach, ale renifery i trolle.
Biorąc do ręki bardzo starannie
wydaną książkę, z cudowną zorzą polarną na okładce i zakładce, z gładziutkimi
bielutkimi kartkami, pełną zdjęć ukazujących piękno norweskiej przyrody i
przesympatycznych rysunków reniferów zapowiadających dobrą zabawę spodziewałam
się treści równie hipnotyzującej jak norweskie powietrze. I odnalazłam ją,
jednak dopiero pod sam koniec lektury.
Norweskie przysłowie mówi: „Gdy wychodzisz
na spacer nigdy nie jesteś zły”. A ja czytając książkę Renaty Bang poczułam
złość. Dlaczego? Bo zamiast nieśpiesznego spaceru po uroczych zakątkach
Norwegii zostałam porwana w ekspresową podróż, w zdezelowanym kamperze, w
którym lodówka grzeje zamiast chłodzić i nie działają tylne światła. Do tego
zostałam wręcz zmuszona do błyskawicznego przyswojenia miliona informacji o tym
uroczym kraju. Zasadniczo nic w tym złego, ale zostały one przedstawione raczej
w stylu szkolnego wypracowania niż zauroczonej krajem dorosłej kobiety.
Momentami czułam się wręcz jak uczennica odpytywana przez nauczycielkę historii
lub geografii, a niestety obu tych przedmiotów szczerze nie lubiłam w czasach
szkolnych i marne z nich miałam oceny.
Mniej więcej w połowie lektury
porzuciłam tekst i skupiłam się jedynie na zdjęciach. Tak dotarłam do rozdziału
przedostatniego i rozbawiona stwierdziłam, że gdybym mieszkała w Norwegii i
posługiwała się dialektem, mogłabym sobie swobodnie od czasu do czasu szpetnie zakląć
i nikt by nie miał o to do mnie pretensji.
A potem przeczytałam rozdział
ostatni i faktycznie szpetnie zaklęłam.
Gdybym przez fiordy Norwegii mogła przejść
w towarzystwie Reni i Renka, byłaby to podróż cudowna i magiczna. Pojęcia nie mam,
dlaczego autorka nie zdecydowała się na taką formę dla całej historii? Mam nadzieję,
że powodem jest wyłącznie to, iż ma w planach wydanie książki kolejnej, tym
razem o przygodach dzielnych reniferów, adresowanej do małych i dużych dzieci,
koniecznie z ilustracjami Mileny Górskiej.
Ja już ustawiam się po nią w kolejce.
"Gra na wielu bębenkach"
Olga Tokarczuk
Od kilkunastu minut siedzę i próbuję spisać swoje wrażenia
po przeczytaniu jednego z opowiadań i wygląda to mniej więcej tak: Zaczynam
zdanie, dochodzę do połowy, kasuję, zaczynam raz jeszcze, uznaję, że jest do
bani, kasuję, próbuję zupełnie inaczej, czytam, decyduję, że to jednak nie to,
kasuję, kolejny raz zaczynam i czuję, że wcale nie to chciałam powiedzieć. I
tak w nieskończoność.
Normalka, powiecie. Praca nad tekstem tak przecież wygląda.
A ja wam mówię, że wcale nie. Nie, bo ja siadam i po prostu piszę. Słowa przychodzą
same i same układają się w wystarczająco dobre zdania. Ja tylko staram się bardzo
szybko uderzać w klawiaturę tak, by ich nie pogubić.
Pomyślicie, że być może tym
razem usiadłam do pisania, nie wiedząc, co chcę napisać. To by tłumaczyło nieporadne
składanie zdań i wysiłek, którego zwykle podczas pisania nie odczuwam. Niestety
jest znacznie gorzej.
Ja przeczytałam opowiadanie idealne. Ledwie czternaście
stron tekstu, których lektura zajęła mi może ze dwa kwadranse, stało się dla
mnie czymś w rodzaju wzorca metra z Sevres. Boże, jak ja chciałabym tak pisać! Bez żadnych zbędnych słów, zachowując pozory zwyczajności, umieć opisać
nieopisywalne i pozostawić zaskoczonego czytelnika tonącego we łzach wzruszenia
wcale nie nad losem bohaterki, ale nad pięknem dzieła, z którym właśnie miał
styczność.
Ariadna na Naksos.
„Jak cię zabić,
kochanie?”
Alek Rogoziński
Zachwalany przez koleżankę autor, był mi dotychczas kompletnie
nieznany, postanowiłam więc sprawdzić czy i ja stanę się jego fanką. Rozpoczęłam
przygodę od pozycji, którą to „Książę komedii kryminalnej wraca w wielkim stylu”,
jak twierdzi pan Paweł Płaczek i po przeczytaniu której, nie będę potrzebowała
do szczęścia nic więcej, jak przekonuje pani Monika Finotello.
Czy Rogoziński księciem? Mam pewne wątpliwości.
Czy lektura mnie uszczęśliwiła? Bynajmniej.
Rozbawiła raczej, szczególnie pojawiająca się w pewnym
momencie postać Hrabiny wywołała mój uśmiech, ale nie aż tak, żebym się głośno roześmiała.
Szkoda, bo przecież to komedia wielu pomyłek i ja bym chętnie, aż do rozpuku. Czytało
się to nawet przyjemnie, szybko i bezrefleksyjnie. Jak dla mnie jednak nieco
zbyt przewidywalnie.
I tylko zakończenie mocno mnie rozczarowało, ale oczywiście
go nie zdradzę. Przeczytajcie sami.
"Mama, smoczek!"
Magda Fres
Czasem, gdy bodźców w koło nadmiar a
biomed zdecydowanie niekorzystny, jedyną zasadą, jaką kieruję się przy wyborze książki
jest ta inżyniera Mamonia. On lubił wyłącznie piosenki, które znał. Ja rzucam się na książki znanych mi
autorów.
Tym razem
rzuciłam się na książkę koleżanki psycholożki, wiedząc, że będzie to lektura wspaniała, albowiem koleżanka jest uzdolniona
okrutnie. I chociaż matką nigdy nie byłam i nie będę, to z ogromnym wzruszeniem
i niekłamaną przyjemnością przeczytałam opowieść o początkach macierzyństwa pewnej Małgosi.
Moje wzruszenie zapewne wynikało także z tego, że jednak sporo Magdy, którą troszkę
znam i bardzo lubię, w tej Małgosi jest.
Czytając,
miałam wrażenie, jakby to była rozmowa z przyjaciółką przy kawiarnianym
stoliku. I oczywiście, jak każde takie spotkanie, trwała zbyt krótko. Jestem przekonana,
że nawet jeśli nie znacie autorki, będziecie się czuły po lekturze dokładnie
tak samo. Dlaczego?
Po pierwsze -
forma. To jest osobisty i intymny dziennik
młodej matki. Skoro ktoś daje nam do przeczytania swój pamiętnik, to taka relacja
jest wręcz z definicji bliska. No, chyba że wykradliśmy go niecnie i teraz
czytamy w poczuciu winy lub knując zemstę na naiwnym autorze.
Po drugie –
styl. Lekko i z humorem o sprawach nie tylko radosnych, ale też trudnych, wzbudzających
lęk, traumatycznych. Mądrze o relacjach damsko męskich i nie tylko. Z dystansem
o coraz mniej przyjaznym świecie.
Po trzecie
– treść. Kopalnia wiedzy o smoczkach i butelkach, diecie niemowlaka, sposobach na
usypianie i wręcz survivalowe porady jak przetrwać w mieście z małym dzieckiem.
Po czwarte
– energia. Fantastyczna, pozytywna i tak, jak napisano na okładce: Ta historia
dowodzi, że energia wszystkich ludzi pochodzi od kobiet. Tylko i wyłącznie.
Serdecznie polecam, a sama biegnę do
biblioteki, z nadzieją, że mają tam też pozostałe książki Magdy
"Sztuki
i sztuczki"
Marta
Reich
Chodzenie
do biblioteki bez okularów do czytania jest zachowaniem ryzykownym, albowiem można
przytaszczyć do domu książkę absolutnie nieodpowiednią. „Sztuki i sztuczki”
takie właśnie się okazały.
Siedemset
dziewięćdziesiąt cztery strony zadrukowane czcionką zdecydowanie zbyt małą, by
czytać ją bez wysiłku, nawet w okularach i zniechęcająco nieporęczne. Męczę się
już drugi tydzień i przebrnęłam ledwie jedną piątą całości. Obawiam się, że w ciągu
piętnastu dni, które pozostały do czasu zwrócenia lektury na biblioteczną
półkę, raczej do końca nie dobrnę. Oddam, bez żalu, niedoczytaną.
Lista
pięćdziesięciu czterech osób znaczących dla całej historii, skrupulatnie
opisanych na samym początku, powinien był wzbudzić moje podejrzenia, bo cóż
może być gorszego niż opowieść wymagająca uporządkowania tłumu postaci?
Gdybym
zerknęła na słówko od autorki, przyznającej się szczerze, że tylko pierwszą
swoją książkę pisała tak naprawdę z serducha, bo dla siebie i do własnej szuflady i tylko
przypadek sprawił, że podzieliła się nią z czytelnikami, a ta druga, ta którą właśnie
próbuję czytać, już taka nie jest, zostawiłabym ją na bibliotecznej półce i zaoszczędziła
sporo czasu i wysiłku.
Wysiłku nie tylko skierowanego na ogarnięcie skomplikowanej
fabuły, choć pomysł w sumie atrakcyjny, ale też włożonego w zrozumienie języka,
jakim operuje główna bohaterka. Ja rozumiem, że jako osoba bardzo dobrze
wykształcona pani Pola może mieć poczucie pewnej wyższości nad resztą świata,
jednakowoż pani Marta nie powinna go mieć
wobec czytelnika. Sama jestem bardzo dobrze wykształcona i mam raczej bogaty
zasób słownictwa oraz ponadprzeciętną językową intuicję a jednak wielokrotnie
musiałam posiłkować się słownikiem języka polskiego, by rozszyfrować znaczenie używanych
przez redaktorkę magazynu kobiecego i samozwańczą śledczą słów, jak się
okazywało archaicznych i bardzo rzadko używanych.
Nie
bardzo rozumiem ten autorski zamysł. Czyżby książka miała być skierowana do
bardzo wąskiego, elitarnego wręcz, grona odbiorców? No, jeśli tak, to
otrzymaliby oni produkt zdecydowanie zbyt niskiej jakości. Powieść, co prawda,
rozgrywa się w elitarnych środowiskach, ale napisana została bez polotu.
Nadmiar słów męczy jak afrykański upał. Główna bohaterka wściubia nos w nie
swoje sprawy i absolutnie nie budzi mojej sympatii, a ponieważ cała powieść
pisana jest w pierwszej osobie, to ani na moment nie można od niej odpocząć. Gdyby
kobita miała chociaż poczucie humoru! Niestety, miewa jedynie migreny,
nieuzasadnione niepokoje, przebłyski intuicji, talent do pakowania się w
kłopoty, wieczne rozterki i ani chwili spokoju.
Nie,
zdecydowanie to nie jest dobra propozycja na wakacyjną lekturę. Jedyny
plus to akcja toczącą się zimą.
John Lewis – Stempel
„Prywatne życie łąki”
Kiedy usłyszałam
o istnieniu tej książki od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Gdy zobaczyłam
ją na półce księgarni, złapałam w ręce nieomal instynktownie. Zachwyciłam się tym,
jak pięknie została wydana. Twarda oprawa. Cudownie naturalnie pachnący
szorstki papier. Zielone jak trawa brzegi kartek. Piękna wyklejka okładki i wspaniałe
ilustracje. Szczegółowa mapa opisywanej dzień po dniu, miesiąc po miesiącu,
angielskiej łąki. A na końcu jeszcze lista łąkowych książek, lektur obowiązkowych
autora od dzieciństwa zafascynowanego przyrodą.
Nie przeczytałam tej książki od razu po zakupie. Podarowałam ją swojemu
Tacie. Tata kochał
przyrodę. Potrafił godzinami spacerować wśród drzew albo siedzieć na balkonie i wsłuchiwać się w szum
brzozowych liści, obserwować ptaki. Kiedy zdrowie nie pozwalało mu już nawet na
najkrótsze spacery właściwie utracił sens życia. John Lewis-Stempel zabrał Tatę
na długi spacer po łące, pełny
wzruszeń i przywołujący wspomnienia.
Teraz ja
przyglądam się prywatnemu życiu łąki i odnajduję ukojenie w naturalnym cyklu życia
przyrody, w którym nic się nie marnuje.
Z prochu powstałeś
i w proch się obrócisz. I to jest
nieskończoność…
Katarzyna Nosowska
"A. Ja żem jej powiedziała..."
Kupiłam ją sobie na
wrocławskim dworcu, wracając z pierwszych Targów Książki Artystycznej i
Niezależnej „NISZA”. Kupiłam w ramach prezentu z okazji imienin, których zasadniczo
nie obchodzę, jako dziołszka ze Śląska. Tak, przyznaję się, zakupu dokonałam w
EMPIK-u, księgarni absolutnie nieniszowej, ale książka jest dla mnie najbardziej
artystyczną i niszową jaką tylko mogłabym sobie wyobrazić. I nie dlatego, że
wydana przepięknie, a po wewnętrznej stronie okładki przedreptał niebieski ptak.
I nie dlatego, że czcionkę ma w rozmiarze dostosowanym do długości moich ramion.
I nie z powodu przecudownych, pełnych humoru ilustracji. I nawet nie dlatego, że napisała ją
Kaśka , do której, przy odrobinie wysiłku w odnalezienie odpowiednich osób być może
miałabym jakieś osiem stopni znajomości.
Ale dlatego, że, jak się okazało po lekturze, o a czym byłam przekonana od
pierwszej przeczytanej wielkiej litery, że ta książka została naprawdę napisana
dla mnie. Trafiła do mnie w momencie idealnym i zgodnie z zapewnieniem na
skrzydełku nie zawiodła mojego zaufania. Kaśka nie zabiła mnie miłością. Kaśka mnie
swoją miłością uratowała. I będę jej za to wdzięczna tak długo, aż powidok
mojego ciała nie zniknie sprzed oczu świata.
Kuba Sienkiewicz
"Kubatura czyli elektryczne wagary"
Uważam, że tak jak ludzie, których spotykamy w naszym życiu
przypadkowo, wcale przypadkiem się w nim nie pojawiają, tak i książki wpadają
nam w ręce w najbardziej odpowiednich momentach. Może to przeznaczenie, boski
plan, jungowska synchroniczność czy atomistyka, nie wnikam ale na wszelki
wypadek wszystkim tym zjawiskom okazuję swoją wdzięczność, za podłożenie mi pod
paluszki tego studium upadku znanego szarpidruta i uznanego doktora od drżeń
wszelakich.
Słucham pieśni
Sienkiewicza od dawna z przyjemnością ogromną, nie mogąc się zdecydować, czy
muzyka bardziej, czy tekst mnie pociąga. Ulubionego utworu nie podam, kocham
wszystkie! Każdą kolejną płytę kupuję (to jedyny zespół, za którego płyty płacę
i jedyny zespół którego płyty w ogóle mam) a potem odtwarzam do momentu zapamiętania
tekstów, czyli bardzo, bardzo często i długo, bo ja pamięć słabą mam niestety.
Uzależniona
jestem od piosenek Elektrycznych Gitar tak, jak ich autor od substancji
zmieniających nastrój i świadomość. Był. Już nie jest, jak w biografii swej, bo
tym właściwie jest Kubatura, zeznaje. I nie ukrywam, że fakt ten troszkę mnie
zaskoczył. Ciut, ciut zniesmaczył nawet, albowiem ja sobie taki idealistyczny
obraz pieśniarza stworzyłam w swej naiwnej główce. Że bardzo dobrze wychowany i
bardzo dobrze wykształcony pan doktor jest też bardzo stabilnym emocjonalnie i
dojrzałym człowiekiem, mężem, ojcem dzieciom i tylko takie sobie odskoki od
rutynowej rzeczywistości w te pioseneczki zgrabne urządza. Że to zabawa taka. Radocha
dziecięca wręcz.
Rzeczywistość okazuje się nie być idealna. Zabawa przestaje być zabawą i staje się
komercją. Czarna dziura show biznesu wciąga i wciąga. Chory system opieki zdrowotnej
dokłada z drugiej strony i następuje totalny kryzys.
A skoro
kryzys, to w i naturalny sposób pojawia się książka. Czy literacko równie
atrakcyjna, jak teksty piosenek? Według mnie raczej średnia, ale w tym przypadku
nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Przeczytałam
w ciągu jednego popołudnia. Wyłuskałam kilka złotych myśli. Odnalazłam parę
podobieństw. Rozumiem o wiele lepiej. Pozbawiona iluzji, ciut mniej się
zachwycam.
Muzyki słuchać nie przestanę. Cieszę się, że przedstawione tu „studium
upadku człowieka ma szczęśliwy koniec”, albowiem istnieje spora szansa na to, że
jeszcze nowych piosenek z przyjemnością ogromną posłucham.
I tylko zrozumieć
nie mogę, jak książka może kosztować cztery złote i dziewięćdziesiąt dziewięć
groszy? To się nie godzi!
PS. Lekturę polecam nie tylko fanom Elektrycznych
Gitar i chorym na Parkinsona ;)
Tom Hanks
"Kolekcja nietypowych
zdarzeń"
Gdy ujrzałam
na bibliotecznej półce nowości zbiór opowiadań mojego ulubionego aktora nie
wahałam się ani chwili. Łapnęłam książkę pod pachę i prawie pobiegłam do domu,
żeby od razu rozpocząć lekturę. Zrobiłam sobie herbatę, umościłam się na
kanapie i oczywiście najpierw powąchałam książkę. Zapachniało debiutem. Patrząc
na zdjęcia starych maszyn do pisania, prawie usłyszałam stukot klawiszy.
Pogładziłam okładkę, starannie zafoliowaną przez panią bibliotekarkę i wyczułam
pod palcami wytłoczone litery nazwiska autora: Tom Hanks.
Lubię Hanksa
bardzo. Jako aktora i jako człowieka również, szczególnie ze względu na wspólną
sympatię do Fiata 126p. Jeśli w jakimś filmie gra Hanks, to ja ten film w
ciemno mogę obejrzeć i wiem że będę zadowolona.
Byłam bardzo
ciekawa, czy to samo przydarzy mi się z opowiadaniami jego autorstwa.
I już wiem, że nie.
Nie wszystko,
co napisze Tom Hanks będzie mi się podobało.
Kolekcję
nietypowych zdarzeń rozpoczyna opowiadanie pod tytułem Trzy tygodnie męki. Oj, męczyłam się czytając, męczyłam. Gdyby autorem był ktokolwiek inny, porzuciłabym lekturę
natychmiast. Po prostu, nie moje
klimaty, nie mój styl.
Jednak
czytałam dalej. Dziesięć opowiadań męki i moje narastające przekonanie, że to
teksty, powstałe być może podczas kursu
kreatywnego pisania, na który Tom zapisał się by zrealizować swoje marzenie o
byciu pisarzem. Motyw maszyny do
pisania, pojawiający się w każdym z nim tylko mnie w tym przekonaniu
utwierdzał. A gdy dotarłam do „Oto refleksje mojego serca” przekonanie
zamieniło się w pewność. I było to pierwsze z kolekcji opowiadanie, przeczytane
przeze mnie z przyjemnością i wzruszeniem. Napisane przez Toma w sposób, który
uruchomił moją wyobraźnię, tak, że znalazłam się wraz z jego bohaterką w warsztacie
naprawy starych maszyn i najchętniej wcale bym stamtąd nie wychodziła. No,
chyba że z nowo zakupioną maszyną, wybraną specjalnie dla mnie przez bardzo sympatycznego
starszego pana, który wie wszystko nie tylko o maszynach i pisaniu, ale przede
wszystkim o życiu.
W tym momencie przerwę lekturę.
Przekartkowałam
książkę do końca i wiem, że jeśli będę czytać dalej, magia tego jednego
opowiadania zniknie. Teraz po prostu usiądę przy moim laptopie, nie mam
niestety staromodnej maszyny, i zabiorę się za pisanie. Dlaczego? Bo, mimo
tego, że nie jestem sławnym aktorem i moja książka nie stanie się bestsellerem
tylko z powodu tego, że ludzie będą po prostu ciekawi co napisałam, mam ogromną
ochotę pomęczyć świat moimi opowiadaniami.
Czytam nałogowo.
Od dziecka.
Nie zamierzam walczyć z tym nałogiem.
Niestety czasem zapominam, co już czytałam,
więc aby nie zapomnieć,
notuję sobie tutaj tytuły i wrażenia.
Ponieważ te moje notatki stały się dość popularne,
to dla wygody czytelników,
od jakiegoś czasu umieszczam je
pod hasłem "Zapiski nałogowego czytacza".
Serdecznie zapraszam do lektury i dyskusji.
„Bałagan jaki
zostawisz”
Carlos Montero
Nie, nie , zdecydowanie nie.
Tego rodzaju historie znoszę jedynie w wersji niskobudżetowych
filmów i to wyłącznie wtedy, gdy popadam w nastrój totalnego dodupizmu. Patrzę wówczas takie
dzieło, od czasu do czasu wybuchając głośnych śmiechem i równie często zamykając
oczy, by nie oglądać co bardziej obrzydliwych scen.
Dlaczego doczytałam do końca ten cały bałagan?
Może dlatego, że bohaterka jest nauczycielką a teraz u nas
ten strajk i jakoś tak…
A może dlatego, że ja zawsze mam nadzieję, że to się tym razem skończy inaczej.
Że ona jednak nie okaże się aż tak durną pipą i że poza tymi
wszystkimi obrzydliwościami, które już wcześniej ktoś popełnił, znajdzie się tam
coś więcej niż sama obrzydliwość.
No niestety nie.
Jedynie
bezrobotny pisarz zyskuje pomysł na powieść.
W sumie mogłam się tego spodziewać, bo autor jest również scenarzystą
filmowym i telewizyjnym.
Niestety, tę informację odczytałam dopiero na samym
końcu, sprawdzając któż to takie głupoty napisał.
"Przewodnik po wyspie”
Senko Karuza
Mimo, że Chorwacja jest dość popularnym miejscem wyjazdów
turystycznych, ja nigdy dotąd tam nie byłam.
Od kilku lat praktycznie w ogóle
nie wyjeżdżam na wakacje. Dawniej, ze względów sentymentalnych i rodzinnych
zawsze jechałam nad nasze polskie zimne morze, co tak weszło mi w nawyk, że
teraz, gdybym mogła gdziekolwiek wyjechać, to i tak pojechałabym dokładnie tam gdzie
zawsze albo tuż obok.
Na szczęście istnieją przewodniki.
A ten jest szczególny.
Nie znajdziecie tu oklepanych informacji turystycznych, obowiązkowych
szlaków zwiedzania na dwa lub trzy dni, rankingu hoteli i restauracji czy
rozkładu promów. W pięćdziesięciu sześciu króciuteńkich opowiadaniach znajdziecie
coś znacznie więcej, coś, czego żaden turysta nigdy nie zobaczy, prawdziwe życie
na chorwackiej wyspie Vis. Poznacie wioskowego błazna, filozofa i poetę.
Skosztujecie regionalnego dania szykowanego wyłącznie dla rodziny. Pokłócicie
się z ciotką Anną i pochowacie tego staruszka, co to zawsze stał na rivie i z
dnia na dzień zniknął.
Gdy zostaniecie tam odpowiednio długo, yugo zamiesza wam w
głowie tak, że natychmiast pożałujecie, że kupiliście zapuszczoną winnicę, co
to ją wam ten miejscowy po ichniemu zachwalał.
A wy dobrze zrozumieliście, bo tłumaczka
dołączyła obszerny słowniczek wyrazów najważniejszych i jeszcze w kilku słowach
od siebie przetłumaczyła wszystko z metaforycznego na turystyczny.
„Ogród małych kroków”
Abbi Waxman
Nie tak dawno temu, bo ledwie lat kilka, był w moim życiu
taki moment, w którym czytałam wyłącznie literaturę specjalistyczną. Przyznam
się, że niezbyt chętnie. Bo ja z nauką języków obcych mam spory problem, a te
wszystkie bardzo mądre książki pisane są zazwyczaj równie mądrym językiem i zamiast
cieszyć się przyrostem kompetencji zawodowych, to ja tylko coraz większą
frustrację odczuwałam. Teraz czytam wyłącznie dla przyjemności, co w efekcie
ostatecznym gwarantuje mi znaczący wzrost wiedzy i umiejętności wszelakich,
zawodowych również, choć tych przez najbliższy rok, albo i dłużej, wykorzystywać
nie zamierzam.
Ale do rzeczy!
Aby Waxman w sposób lekki i pełen kąśliwego humoru opowiada o sprawach
ciężkich i śmiertelnie poważnych. Tak, śmiertelnie, ponieważ jest to opowieść o
radzeniu sobie z żałobą.
O niewyobrażalnej traumie i powolnym, krok po kroku
wychodzeniu z niej.
To historia odzyskiwania własnego życia, do którego po
śmierci najbliższej osoby odbieramy sobie prawo, bo jakże to tak być dalej,
kiedy jego czy jej już nie ma?
To świadectwo ogromnej siły, którą w sobie mamy, nawet
wówczas, gdy wszystko w nas rozpadło się w drobny pył a ostatnie atomy zapachu
kochanej osoby są już prawie niewyczuwalne w tym jedynym niewypranym swetrze.
I przypomnienie o tym,
jak ważne jest wsparcie innych, nawet jeśli na co dzień nie da się z
nimi wszystkimi wytrzymać.
Poza tym wszystkim jest to również genialny podręcznik
ogrodnictwa dla początkujących, dodatkowo pięknie ilustrowany.
A teraz przepraszam, ale gotowana przeze mnie kapusta właśnie
postanowiła skomentować moje umiejętności kulinarne.
„Pasjonaci. Rozmowy o
tym, co w życiu ważne”
Dorota Kowalska
Po raz kolejny w moim życiu nastąpił moment, w którym zastanawiam
się: no, dobra, ale co dalej? Bo tak, jak do tej pory, to już nie da rady. Chciałabym zupełnie
inaczej. Ale jak?
I czytam piętnaście wywiadów z ludźmi, którzy niewątpliwie osiągnęli
sukces, z nadzieją, że sobie na to moje pytanie odpowiem tym razem konkretnie. I poznaję jeszcze bliżej piętnaście bardzo znanych
osób. Przyjemność to ogromna, a największa podczas rozmowy o książkach ze Zbigniewem Mikołajko, bo poczułam wspólnotę czytających.
I kończę lekturę widząc wyraźnie, w jak wielu momentach zabrakło mi odwagi, cierpliwości i wiary. Ale jeszcze nic straconego. W końcu w życiu najważniejsze jest życie!
Z pasją.
PS. Kupiłam sobie najgrubszy zeszyt świata!
„Na krawędzi uczuć”
Anna Partyka-Judge
Ta książka, za nim do mnie trafiła, odbyła podróż liczoną
nie w setkach, ale już w tysiącach kilometrów. Najpierw z Polski do Hiszpanii a
potem z powrotem.
I po co to całe
zamieszanie?
Po dedykację!
Kiedy już w końcu przeprowadzę się do Pucka to w moim
pokoju będzie specjalna półka na książki napisane przez moje utalentowane
koleżanki i sadząc po tym, jak szybko one piszą i wydają kolejne, to ta półeczka
będzie musiała być długa.
„Na krawędzi uczuć” to trzecia po „Puzzlach” i „Monopoly –
gra o wszystko” powieść Anny. Z ciekawością do niej sięgnęłam, też ze względów zawodowych.
Jestem psychologiem i byłam bardzo ciekawa, jak Anna poprowadzi wątek psychoterapii
sześciu kobiet po przejściach.
Przyznam, że jestem troszkę zaskoczona. Chyba
spodziewałam się po zapowiedziach czegoś odrobinę innego. Bo ja to bym chciała
tak do bebechów! A tu łagodnie, i jak zwykle u Ani z uśmiechem na ustach i dużą
ilością zdrobnień.
Ale za to cudowna okładka, bo czy może być coś piękniejszego
niż morze?!
I niespodzianka, gdyż jedna z bohaterek okazuje się być moją
imienniczką i tak jak ja przebywa na nauczycielskim urlopie dla poratowania
zdrowia.
Cóż, nie pozostaje mi chyba nic innego jak wygooglać sobie jakiś
luksusowy hotel nad samym brzegiem Bałtyku i liczyć na to, że na miejscu
znajdzie się ktoś, kto pomoże mi spojrzeć z dystansu na moje pogmatwane życie.
„Protektor”
Jola Czemiel
O ile książki z biblioteki wypożyczam przypadkowo, by przekonywać się raz za razem, że przypadki nie istnieją o tyle „Protektora” nabyłam drogą kupna i to bezpośrednio od autorki. Teraz jestem dumną posiadaczką egzemplarza z bardzo osobistą dedykacją.
Osobistą, bo nie będę ukrywać, że autorkę znam i bardzo lubię. Poznałyśmy się na warsztatach pisarskich, współtworzymy grupę literacką Verte, Jola jest też najwierniejszą czytelniczką moich opowiadań, wspiera mnie i motywuje do pisania, jak mało kto, za co jestem jej niewymownie wdzięczna.
Nie spodziewacie się chyba teraz żadnej obiektywnej recenzji książki, prawda? Znacie mnie, ja tu sobie recenzuję bardzo subiektywnie od zawsze i teraz też nie będzie inaczej. A piszę o tej naszej znajomości wcale nie bezinteresownie. Najzwyczajniej w świecie chcę samej sobie dodać odrobinkę wartości, poczuć przynależność do świata pisarzy prawdziwych i ogrzać się w promieniach sławy, którą Jola osiągnie niewątpliwie.
„Protektor” jest
skonstruowany na wzór dobrego hollywoodzkiego filmu sensacyjnego. Sceny następują po sobie
szybko, jak w kalejdoskopie. Żadnej dłużyzny. Żadnego zbędnego opisu. Żadnego
niepotrzebnego dialogu. Właściwie nie można odwrócić głowy od ekranu ani na
moment, bo straci się tą najważniejszą informację i już do końca projekcji
będzie się sąsiadowi po prawej zadawało pytanie: kurde, ale o co chodzi?
Postaci sporo, każda zarysowana akurat na tyle dokładnie, że można dość szybko
wybrać sobie obsadę idealną (no, dobra, z jedną postacią miałam problem, bo
nijak mi księżulo z ciernistych krzewów do całego obrazu nie pasował).
Miejsc
akcji też sporo, więc przy okazji pozwiedzać można pół świata i kawałek Polski
również, Białystok konkretnie. Szkoda tylko, że polscy naukowcy mają takie niezbyt
polskie nazwiska, ale to pewnie po to, by umożliwić im wielką międzynarodową
karierę, więc wybaczam.
Nie jestem archeologiem, nie znam się na mumiach ani
kosmitach, ani na elektronice, ani na broni ( ups, wychodzi na to, że na niczym
się nie znam), ale mam wrażenie, że te wszystkie sprawy są potraktowane przez
autorkę z dużą dbałością o poprawność merytoryczną i to w najmniejszych
szczegółach.
Czuję się po lekturze zdecydowanie mądrzejsza w tych kwestiach. I wyłącznie
w tych, albowiem, co do tego, kim jest tytułowy Protektor, to nadal jestem
mocno zdezorientowana. I nawet trochę na Jolę zła, złością podobną tej,
jaka pojawia się u mnie, gdy pod koniec naprawdę świetnego filmu, ukazuje się znienacka
napis: koniec części pierwszej. A ja czekałam na wyjaśnienie zagadki i to niosące
ulgę zjawisko „aha!”.
I teraz nie wiem tak do końca, czy ja się pogubiłam w tej
genialnej, napisanej z charakterystycznym dla Joli poczuciem humoru, ale jednak strasznie skomplikowanej fabule, czy to faktycznie jest
na razie cześć pierwsza?
I wiecie co? Wcale nie przeszkadzało mi pierwsze
skojarzenie z filmem „Kingsman” ani kilka naprawdę drobnych redakcyjnych
niedociągnięć. Natomiast brak jakichkolwiek informacji o autorce, na
fantastycznej bądź co bądź okładce, uważam za karygodny błąd. W końcu nie każdy zna
Jolę i może ktoś chciałby się jednak dowiedzieć, cóż to za kobieta tak mu w
głowie namieszała?
„Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”
Dorota Masłowska
No, takiego tytułu nie mogłabym nie przeczytać!
Tak sobie myślałam, biorąc książkę z bibliotecznej półki i
nie zważając na to, że Dorota Masłowska niekoniecznie moją ulubioną autorką
jest. Dodatkowo skusiła mnie okładka, te literki, te naklejki… te wspomnienia
lat dziecięcych.
I na fali tego radosnego uniesienia przeczytałam jednym
haustem kilka felietonów, a potem jednak musiałam wziąć kolejny oddech i to był
błąd. Wraz z wypuszczonym powietrzem mój entuzjazm drastycznie
opadł.
Zdania wydawały mi się konstrukcjami stanowczo zbyt
zawiłymi. Bogactwo niespotykanego w mowie potocznej słownictwa męczyło, jak
nadmiar arcydzieł malarstwa renesansowego upchnięty w jednej ciasnej, źle
doświetlonej i dusznej sali. Tematy felietonów opuszczały orbitę moich
zainteresowań z szybkością Sokoła Millennium pilotowanego przez młodego jeszcze
Indianę Johnsa. Sama autorka wydała mi się zaś bardzo starą kobietą, mimo iż pokoleniowo
mogłaby być właściwie moją malutką córeczką.
Doczytałam do końca z rozpędu i jak ciężki transatlantyk dobiłam
do nabrzeża, nie czyniąc wszakże większych zniszczeń, ale i bez fanfar
orkiestry dętej.
Masłowska niewątpliwie zdolną użytkowniczką języka polskiego
jest i wnikliwą obserwatorką przyziemnej codzienności także, ale te felietony,
pisane raczej z obowiązku wywiązania się z danego słowa, zanadto zapachem
kotletów mielonych przesiąkły a ich „wege” skład wcale nie sprawia, że mniej mi
się będą odbijać.
Zastanawiałam się nawet, dlaczego?
Dlaczego nie podoba mi
się to tak bardzo, jak powinno mi się podobać skoro jestem idealnym targetem?
Nadwrażliwa,
zdziwaczała, emocjonalnie pokiereszowana humanistka to przecież ja!
I już
wiem.
Ta błyskotliwa i ponoć diabelsko śmieszna
analiza kultury współczesnej, jak reklamuje ten produkt Zofia
Król, redaktorka naczelna magazynu, dla którego felietony powstały nim magazyn ów działalność zawiesić był zmuszon, miała uczynić mnie mądrzejszą. A to jest
absolutnie niemożliwe, albowiem, mąż mój potwierdzi to bez wątpienia nawet
wyrwany ze snu w samo południe, ja już jestem najmądrzejsza na świecie!
„Między nami samicami”
Aleksandra
Piotrowska, Irena A. Stanisławska, Dorota Sumińska
Dobrze czasem usiąść w babskim gronie i pogadać o życiu, mężczyznach
i innych kobietach.
Od kilku miesięcy siedzę w domu i troszkę mi takich
kobiecych rozmów brakuje. Z przyjemnością przysiadłam się więc do trzech
dojrzałych i mądrych pań, by przy kawie i bezcukrowych ciasteczkach poprzyglądać
się sytuacji współczesnej kobiety.
Bo niby tak dobrze już jest, a jednak wciąż jest bardzo źle.
Tak, wywalczyłyśmy sobie, jako kobiety sporo.
Możemy głosować (w przeważającej części na facetów, ale jednak
możemy).
Możemy studiować dowolny kierunek ( ale nadal ksiądz przy kolędzie
zdziwi się, że jak to, kobieta a tak dobrze wykształcona?!)
Możemy pracować w dowolnie wybranym zawodzie (ciężej i za mniejsze
pieniądze niż faceci, ale możemy, bylebyśmy przy tym nie zapomniały ugotować obiadu
i wyprać mężowskich brudnych gaci). Możemy nosić spodnie i buty na płaskich
obcasach (co prawda natychmiast stajemy się nieatrakcyjne dla płci przeciwnej,
ale przecież to nasz wybór).
Możemy nie wyjść za mąż i nie urodzić dziecka ( cóż, większość
się nad nami ulituje, bo najwyraźniej coś z nami nie tak).
Możemy to wszystko robić.
Tylko musimy bardzo uważać, bo wyzwą nas od feministek, a to
będzie nam bardzo trudno znieść.
Dlaczego?
Bo jesteśmy instrumentalnie uwarunkowane do bycia potulną,
grzeczną i miłą dziewczynką i uważamy to za jedyną drogę do odniesienia
sukcesu. Co gorsza wmawiamy to swoim córkom, ucząc je od najwcześniejszych lat,
że mają być miłe, grzeczne i seksowne. Brr…
A swoją drogą to ciekawe, że tylko u najwyżej rozwiniętych
ssaków czyli nas ludzi i delfinów (tak,
delfinów właśnie!) funkcjonuje
zjawisko gwałtu. Przypuszczam, że to jakiś fatalny skutek uboczny nadmiernie rozrośniętego
organu ( i nie ma na myśli penisa).
„Cukiernia w ogrodzie”
Carole Matthews
Odłożyłam na bok
Murakamiego i postanowiłam odpocząć nad brzegiem kanału Grand Union w Cukierni Fay. Ciastki na okładce i przystojniak na barce
miały mi zapewnić niewymagającą rozrywkę.
I pewnie tak właśnie by było, gdyby
nie to, że losy głównej bohaterki, już od pierwszego akapitu, aż nadto
przypominały moją aktualną sytuację. Zamiast rozkoszować się zapachem świeżo pieczonych
ciast i angielską przyrodą, cały czas miałam paskudne uczucie, że autorka,
nomen omen Carole, pisze o mnie.
Kilka drobnych i nieistotnych szczegółów się
nie zgadzało, ale to w końcu powieść, a nie dokument. Czytałam więc historię
kobiety, która próbowała zadowalać wszystkich przez cały czas, płacząc
równocześnie nad własnym losem i wykrzykując od czasu do czasu sarkastyczne
uwagi w stronę autorki. No, bo jakim cudem ma tu do mnie przypłynąć ten „Łapacz
snów” skoro ja tak daleko od kanału mieszkam?! Poza tym, to naprawdę stara już jestem
i nie miałabym siły za nim biec. Odpłynąłby sobie spokojnie tam skąd przybył, a
ja patrzyłabym, jak znika za zakrętem otulona w ohydny, ale za to bardzo ciepły
sweter.
A teraz
poważnie.
Podobała mi się ta opowieść. I przyszła do
mnie, jak wszystkie zresztą, w odpowiednim momencie. Bo ja sobie właśnie tuż
przed lekturą siedziałam, otulona w swój paskudny szary sweter i myślałam, że
mając do dyspozycji wyłącznie moje życie, nudnawe i pozbawione przygód, a
ostatnio ograniczone prawie wyłącznie do czterech ścian mieszkania i zatłoczonych
poczekalni w przychodniach wielospecjalistycznych, to chyba nigdy w życiu nie
napiszę niczego ciekawego.
No, bo ileż można o sobie?!
I w trakcie czytania dotarło do mnie, że może właśnie
trzeba.
W końcu ja chyba lepiej siebie samą znam niż ta cała Carole
;)
„Strażnik rzeczy zagubionych”
Ruth Hogan
Czasem dobrze jest nie przeczytać blurba ani rekomendacji
umieszczonych na okładce. Właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, by wszystkie książki
miały na okładkach wyłącznie tytuł. Nazwisko autora mogłoby by być umieszczone
zasadniczo już w środku. Albo i na samym końcu. Dowiadywalibyśmy się już po wszystkim, któż to
tak nas zachwycił lub rozczarował.
Powieść autorstwa Ruth Hogan zdecydowanie mnie zachwyciła. I
nie fabułą, chociaż pomysł mi się bardzo spodobał, ale techniką wykonania.
Czytałam i podziwiałam sposób prowadzenia historii.
Od
pierwszego do ostatniego zdania, które w tym przypadku jest dokładnie tym samym
zdaniem, byłam pod wrażeniem wrażliwości i uważności autorki oraz jej dbałości
o szczegóły.
Czytałam i zastanawiałam się nad tym, jak ona to zrobiła ta
cała Ruth, że, mimo iż bardzo chciałam, to nie mogłam przeczytać tej książki szybko.
Spędziłam wśród zagubionych przedmiotów kilka dni, mimo, że książka miała dokładnie
tyle samo stron, co moja poprzednia lektura.
I przyszło mi do głowy, że książki
są jak klatki schodowe. Jedne przypominają nudnawe i niczym niewyróżniające się
wnętrza bloków z wielkiej płyty. Wchodzisz do takiej klatki i jak najszybciej
chcesz znaleźć się na swoim piętrze. Przeskakujesz po dwa, trzy schody na raz.
Może zatrzymasz się na półpiętrze, żeby złapać oddech, albo przeczytasz znajome
nazwisko na drzwiach i tyle.
Inne są jak klatki schodowe secesyjnych
kamienic. Wbiegasz, bo chcesz jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu i
nagle zauważasz rzeźbioną poręcz, czujesz wypolerowane przez tysiące dłoni
drewno, słyszysz trzeszczące pod stopami schody.
Zwalniasz.
Drobinki kurzu
tańczą w promieniach słońca wpadających przez witrażowe okna. Wyłożona mozaiką ściana mieni się wszystkimi kolorami. Idziesz powolutku, chłonąc to całe
piękno i kiedy stajesz już przed swoimi drzwiami wcale nie wchodzisz od razu do
środka tylko spoglądasz w górę, podziwiając serpentyny schodów. Nabierasz
ochoty, żeby tam iść, pomyszkować na strychu, a może nawet wleźć na
dach i stamtąd popatrzeć na panoramę miasta.
I ta książka właśnie taka jest!
A gdybyście chcieli sięgnąć po „Strażnika rzeczy zagubionych”
to koniecznie, zanim zaczniecie czytać, zaparzcie sobie pysznej herbatki.
„Blondynka w Japonii”
Beata Pawlikowska
Serio?!!!
AAAAAAAAA!!!!!!!!!!!
Japonia.
Szaleństwo kwitnących wiśni.
Makaki wygrzewające się
w ciepłych górskich źródłach.
Święta góra Fuji.
Fascynująca odmienna kultura.
Gejsze.
Przepracowani współcześni samurajowie.
A Blondyna łazi po tej cudownej krainie, marznąc, bo źle odczytała
prognozy pogody i zanudza czytelnika głośnym burczeniem własnych kiszek, gdyż w
całej Japonii nie znajduje absolutnie nic, co mogłaby zjeść i nie zapomina przypomnieć
o tym w każdym z 48 rozdziałów książki.
No i herbaty też nie ma gdzie się napić, bidulka.
I jeszcze ci
Japończycy tacy okropni, tacy nieindywidualni, tacy zgodni z instrukcją, no
jakże tak można żyć!
Cóż, dowiedziałam się sporo o Beatce i chyba rozumiem
dlaczego podróżuje samotnie.
Nie polecam. Serio.
„Sekretne życie drzew”
Peter Wohlleben
Od razu powiem – jestem zachwycona! Ta
książka powinna być lekturą szkolną na prawach podręcznika biologii. Obowiązkową!
Przeczytałam nie tyle ze zdumieniem, bo jako osoba wysoko wrażliwa od dawna
postrzegam drzewa, jako istoty czujące i myślące, co z wielkim podziwem. Dla
tych niesamowitych roślin, to się rozumie samo przez się, ale także dla autora,
który pięknym językiem i z ogromną empatią opisał niełatwe życie drzew w świecie
zdominowanym przez człowieka.
Jestem przerażona tym, jak my – ludzie, w swojej ignorancji
i przekonaniu o własnej wyższości ponad innymi gatunkami bezmyślnie się
zachowujemy. Ile wyrządzamy krzywdy stworzeniom o wiele od nas szlachetniejszym.
Wydajemy miliardy by zbroić się do bratobójczych walk i na realizację marzeń o
podboju kosmosu, a nie znamy w ogóle tego, co mamy tuż przed nosem. I
najprawdopodobniej poznać nie zdążymy.
Żałuję bardzo, że nigdy nie doświadczę uzdrawiającego
kontaktu z dziewiczym lasem, (bo takiego lasu już nigdzie nie ma). Wiem już,
dlaczego spacer po lesie iglastym, sztucznie nasadzonym, wcale nie jest dla
mnie relaksem a wręcz wzbudza niepokój. Jeszcze bardziej kocham brzozy – wariatki,
które żyją krótko, ale w pełni. Mój ukochany park, mimo niewątpliwej urody,
pozostanie już dla mnie na zawsze miejscem tak samo smutnym, jak ogród
zoologiczny. I nie wiem czy będę potrafiła powstrzymać się przed przytuleniem i
przeproszeniem każdego miejskiego drzewa – dziecka ulicy.
A już na pewno nigdy
więcej żadnemu drzewu nie podetnę gałęzi!
PS. Nie wiem czy odważę się przeczytać „Duchowe życie zwierząt”
tego samego autora skoro nawet muszki owocówki śnią.
„Przedostatnie
marzenie”
Angela Becerra
Sądziłam, że czasy, kiedy to zarywałam pół nocy by dokończyć
lekturę dawno minęły i spieszę donieść, że był to sąd całkowicie mylny.
Bezmyślnie
wzięta z bibliotecznej półeczki książka sprawiła, ze zarwałam nocki dwie.
Mogłam sobie na to pozwolić, albowiem mam wolne i nie muszę zrywać się o świcie
do pracy. Mogłam też spokojnie czytać w dzień, przecież mam wolne. Otóż czytałam
również w dzień.
Mój mąż powiedziałby, że tym razem przynajmniej nie zmarnowałam
ciężkiej pracy autorki. Zwykle czytam bowiem bardzo szybko i po kilku godzinach
książka staje się już całkowicie bezużyteczna. Ta reguła nie dotyczy jedynie genialnych
poradników podpowiadających, jak prowadzić satysfakcjonujące i twórcze życie.
„Przedostatnie
marzenie” poradnikiem nie jest. Jest powieścią.
Powieścią o miłości. Miłości niemożliwej. Napisaną niemożliwie egzaltowanym
językiem przypominającym brazylijską, a w tym przypadku kolumbijską, mydlaną
operę, mdlącym zapachem wody różanej i hipnotyzującym graną non stop etiudą
opus 10 ner 3 E-dur Chopina. Czemuż więc ja to u diabła czytałam nieprzerwanie
noc i dzień i noc kolejną? Powiem wam – żeby skończyć!
Historia, zakręcona
przez trzy pokolenia, dwa kontynenty i jeden fortepian tak mnie wciągnęła, że koniecznie musiałam dowiedzieć się jak się zaczęła. Tak, tak, autorka perfidnie zaczyna od
samiuśkiego końca, małpa jedna, i każe czytelnikowi przetrzymać te tysiąc
dziewięćset pięćdziesiąt trzy odcinki serialu komplikując losy bohaterów zaiste
mistrzowsko, a Tristesse już zawsze będzie mi się kojarzyć z Cannes.
„Namiot”
Margaret Atwood
Dobra książka to gruba książka, a przynajmniej
z lekką nadwagą. Chuda książka dobra być nie może, głównie z tego powodu, że
zbyt szybko się kończy. Reguła ta nie dotyczy jedynie poezji. Tomiki poezji
powinny być szczupłe albowiem zawierają myśli tak skondensowane, że ich przedawkowanie
może być niebezpieczne. Wypuszczając w świat swoją anorektyczną zieloną książeczkę
byłam trochę zawstydzona tym, że piszę, bo chcę i wydaję bo mogę, choć lektury
wystarczy ledwie na jedną filiżankę herbaty. Do niedawna byłam też mocno zawstydzona
tym, że obiecując formę dłuższą popisuję, zresztą bardzo niesystematycznie,
foremki coraz krótsze. Aż wzięłam do ręki cieniusią książeczkę pełną króciuteńkich tekstów. Stała
sobie skromnie obok „Opowieści podręcznej” i kilku innych pokaźnych pozycji i
jak wynika z pieczątek bibliotecznych, do domów zapraszana była jedynie cztery
razy w ciągu ostatnich dwunastu lat. No tak, dobra książka to gruba książka… A
wcale nie! „Namiot” to jedna z najlepszych książek jakie czytałam. Wróć. Jaką
czytam. Po raz kolejny, i kolejny, i jeszcze raz. I nie wiem czy szybko oddam,
by znów bezczynnie stała na półce. I nie pytajcie mnie o czym to jest, bo to
jest dokładnie o wszystkim. I ja się oczywiście nie mam zamiaru porównywać z
wielką pisarką, autorką światowej sławy, która bądź co bądź kilka grubych książek
jednak napisała, ale tak mi przyszło do głowy, że może jednak nie powinnam się
wstydzić.
A
opowiadanie tytułowe polecam szczególnie.
"Zapach Czekolady"
Ewald Arenz
Wraz
z początkiem roku następuje wysyp różnorodnych postanowień i wyzwań. Czytelniczych
także. Jako dusza niesportowa i pozbawiona genu rywalizacji programowo nie
podejmuję żadnych. Nie będę ani zmuszać się do całkowitej rezygnacji z czegoś,
co bardzo lubię, tylko, dlatego, że to niezdrowe, ani ukulturalniać i
intelektualizować się na siłę w tempie dwóch nowości wydawniczych na tydzień. Nadal
będę robić niesystematyczne wycieczki do biblioteki miejskiej i na chybił
trafił wybierać książki z trzech środkowych półek. I nadal będę przyjmować niezbędne
dla zachowania pogody życia coraz większe dawki gorzkiej czekolady. Nie jestem jednak
pewna, czy po lekturze „Zapachu czekolady” zdołam nie ulec pokusie zakupienia również
sporej porcji pralinek a wcześniej wykupienia wycieczki do Wiednia, którego opisy
autorstwa Ewalda Arenza ożywiły dawne wspomnienia. I to chyba jest dla mnie
największa wartość tej książki. No, może poza poczuciem pełnego zrozumienia
cierpień głównego bohatera narażonego na atak zapachów wszelakich w ogromnym
natężeniu i współczucia wobec skutków tej nadwrażliwości. Bo sama historia
wydaje mi się mocno przekombinowana i dla mnie zupełnie spokojnie mogłaby się
zakończyć tam, gdzie pisarz zdecydował się rozpocząć część drugą. Cały czas
zastanawiam się też nad tym, jak u licha można się kochać na kilogramach
rozsypanego cukru, no chyba, że byłby to cukier puder. I co na to sanepid? Ale
przyznaję, napisane to jest bardzo przyjemnie. Tak przyjemnie, że mimo wydarzającej
się tragedii nie jestem w stanie uronić nawet jednej łezki. Sprawił to zapewne
unoszący się wszędzie zapach czekolady.
„Dywan”
Terry Pratchett
Nie
przepadam za literaturą Fantasy. Właściwie to jej nawet nie lubię. Ilość postaci,
zawiłe wątki, zazwyczaj monstrualne tło historyczne i szczegółowe opisy wielu
bitew odstraszają mnie skutecznie. A Pratchetta kocham. Od „Czarodzicielstwa”
po „Kiksy klawiatury”. I najwyraźniej jestem idealną czytelniczką, albowiem
jego książki mnie śmieszą tak, jak sobie tego życzył.
Tym razem ubawiłam się setnie, czytając coś,
co napisał jako siedemnastolatek, a ulepszał już jako dojrzały autor. Wyszło,
jak zwykle genialnie, od kropki wielkości miasta Ware do kropki postawionej na
konturowej mapie Wielkiej Brytanii oznaczającej miejsce zamieszkania Johnego. Bardzo
się cieszę, że nowy rok zaczęłam właśnie od tej lektury, albowiem ustawia ona
idealnie perspektywę dla wszystkich ewentualnych kataklizmów, jakie mogą się w
nim przydarzyć. Żałuję tylko, że nie posiadając ani jednego dywanu nie mogę
wyskubać sobie kłaczka kurzu na szczęście. Byłoby łatwiej znosić to, że nie
pamiętam przyszłości. I bardzo was proszę, stąpajcie delikatnie!
PS. Tylko ty możesz uratować ludzkość.
"Coaching twórczości"
Magda Fres
Kiedy dopada cię blokada twórcza
i trzyma bardzo, bardzo długo. Gdy wydaje ci się, że wszystko na tym świecie
jest ważniejsze od twojej twórczości. Wątpisz we własny talent. Czasu na żadne twórcze
działania nie masz. Wreszcie orientujesz się, że właściwe to już od dawna nie żyjesz,
a nawet, jeśli jeszcze oddychasz, to nie tak głęboko, jakbyś chciała. Kiedy
masz ochotę pieprznąć tym wszystkim, z dnia na dzień rzucić dobrze płatną pracę
i wyjechać gdzieś na koniec świata, to zanim to zrobisz, przeczytaj książkę
Magdy Fres. Chociaż nie, zanim weźmiesz do ręki tę książkę, weź sobie
przynajmniej jeden dzień wolnego. Ostatecznie możesz rozpocząć lekturę w
weekend, ale wtedy poproś kogoś z domowników by odebrał przesyłkę od kuriera i
przekazał ci ją dopiero w sobotę rano. Czemu nie w piątek wieczorem? Z tej
prostej przyczyny, że cały piątkowy wieczór będziesz miała zajęty gotowaniem,
sprzątaniem, praniem, prasowaniem, myciem okien i wszystkimi tymi obowiązkami,
których przez następne kilka dni nie tkniesz, bo zajmować się będziesz wreszcie
tym, co naprawdę ważne, czyli sobą samą i twoja twórczością. Będziesz z
wypiekami na twarzy czytać o tym, jak pokonać lęk przed sukcesem (bo przecież
porażki już się nie boisz, porażki masz oswojone), jak się zmotywować, jak
znaleźć czas na wszystko i przede wszystkim skąd wziąć odwagę. Będziesz wykonywać
w skupieniu wszystkie ćwiczenia. Będziesz płakać z żalu, wzruszać się,
wściekać. Odkryjesz kilka rzeczy, których wcale nie chciałaś odkrywać i wiele
razy się zdziwisz. A wszystko po to, by, gdy piorun inspiracji już rozbłyśnie w
twoim umyśle, ryknąć: Jestem tęczowym lwem!!! I stworzyć w końcu to, co od dawna
stworzyć zamierzałaś. Bo od chwili, gdy skończysz czytać „Coaching twórczości”
Magdy Fres i skrupulatnie zastosujesz jej metodę, nic już nie będzie takie samo.
A jeżeli przypadkiem wcale nie uważasz się za artystę i wcale nie chcesz niczego
tworzyć, to tym bardziej zachęcam cię do lektury, bo to jest po prostu świetnie
napisana rzecz, lekko i z humorem, ale pełna rzetelnej psychologicznej wiedzy
popartej ogromnym osobistym doświadczenie autorki.
"Przystanek Norwegia.
W poszukiwaniu zorzy"
Renata Bang
Norwegia. Miejsce, w którym kiedyś chciałabym się znaleźć. Jestem
przekonana, że czułabym się tam bardzo dobrze, nawet w długą polarną noc. Bo
jakże można było by być nieszczęśliwym tam, gdzie życie toczy się bez
wszechobecnego u nas pośpiechu a w górskich wędrówkach towarzyszą nam nie tłumy
turystów w klapkach, ale renifery i trolle.
Biorąc do ręki bardzo starannie
wydaną książkę, z cudowną zorzą polarną na okładce i zakładce, z gładziutkimi
bielutkimi kartkami, pełną zdjęć ukazujących piękno norweskiej przyrody i
przesympatycznych rysunków reniferów zapowiadających dobrą zabawę spodziewałam
się treści równie hipnotyzującej jak norweskie powietrze. I odnalazłam ją,
jednak dopiero pod sam koniec lektury.
Norweskie przysłowie mówi: „Gdy wychodzisz
na spacer nigdy nie jesteś zły”. A ja czytając książkę Renaty Bang poczułam
złość. Dlaczego? Bo zamiast nieśpiesznego spaceru po uroczych zakątkach
Norwegii zostałam porwana w ekspresową podróż, w zdezelowanym kamperze, w
którym lodówka grzeje zamiast chłodzić i nie działają tylne światła. Do tego
zostałam wręcz zmuszona do błyskawicznego przyswojenia miliona informacji o tym
uroczym kraju. Zasadniczo nic w tym złego, ale zostały one przedstawione raczej
w stylu szkolnego wypracowania niż zauroczonej krajem dorosłej kobiety.
Momentami czułam się wręcz jak uczennica odpytywana przez nauczycielkę historii
lub geografii, a niestety obu tych przedmiotów szczerze nie lubiłam w czasach
szkolnych i marne z nich miałam oceny.
Mniej więcej w połowie lektury
porzuciłam tekst i skupiłam się jedynie na zdjęciach. Tak dotarłam do rozdziału
przedostatniego i rozbawiona stwierdziłam, że gdybym mieszkała w Norwegii i
posługiwała się dialektem, mogłabym sobie swobodnie od czasu do czasu szpetnie zakląć
i nikt by nie miał o to do mnie pretensji.
A potem przeczytałam rozdział
ostatni i faktycznie szpetnie zaklęłam.
Gdybym przez fiordy Norwegii mogła przejść
w towarzystwie Reni i Renka, byłaby to podróż cudowna i magiczna. Pojęcia nie mam,
dlaczego autorka nie zdecydowała się na taką formę dla całej historii? Mam nadzieję,
że powodem jest wyłącznie to, iż ma w planach wydanie książki kolejnej, tym
razem o przygodach dzielnych reniferów, adresowanej do małych i dużych dzieci,
koniecznie z ilustracjami Mileny Górskiej.
Ja już ustawiam się po nią w kolejce.
"Gra na wielu bębenkach"
Olga Tokarczuk
Od kilkunastu minut siedzę i próbuję spisać swoje wrażenia
po przeczytaniu jednego z opowiadań i wygląda to mniej więcej tak: Zaczynam
zdanie, dochodzę do połowy, kasuję, zaczynam raz jeszcze, uznaję, że jest do
bani, kasuję, próbuję zupełnie inaczej, czytam, decyduję, że to jednak nie to,
kasuję, kolejny raz zaczynam i czuję, że wcale nie to chciałam powiedzieć. I
tak w nieskończoność.
Normalka, powiecie. Praca nad tekstem tak przecież wygląda.
A ja wam mówię, że wcale nie. Nie, bo ja siadam i po prostu piszę. Słowa przychodzą
same i same układają się w wystarczająco dobre zdania. Ja tylko staram się bardzo
szybko uderzać w klawiaturę tak, by ich nie pogubić.
Pomyślicie, że być może tym
razem usiadłam do pisania, nie wiedząc, co chcę napisać. To by tłumaczyło nieporadne
składanie zdań i wysiłek, którego zwykle podczas pisania nie odczuwam. Niestety
jest znacznie gorzej.
Ja przeczytałam opowiadanie idealne. Ledwie czternaście
stron tekstu, których lektura zajęła mi może ze dwa kwadranse, stało się dla
mnie czymś w rodzaju wzorca metra z Sevres. Boże, jak ja chciałabym tak pisać! Bez żadnych zbędnych słów, zachowując pozory zwyczajności, umieć opisać
nieopisywalne i pozostawić zaskoczonego czytelnika tonącego we łzach wzruszenia
wcale nie nad losem bohaterki, ale nad pięknem dzieła, z którym właśnie miał
styczność.
Ariadna na Naksos.
„Jak cię zabić,
kochanie?”
Alek Rogoziński
Zachwalany przez koleżankę autor, był mi dotychczas kompletnie
nieznany, postanowiłam więc sprawdzić czy i ja stanę się jego fanką. Rozpoczęłam
przygodę od pozycji, którą to „Książę komedii kryminalnej wraca w wielkim stylu”,
jak twierdzi pan Paweł Płaczek i po przeczytaniu której, nie będę potrzebowała
do szczęścia nic więcej, jak przekonuje pani Monika Finotello.
Czy Rogoziński księciem? Mam pewne wątpliwości.
Czy lektura mnie uszczęśliwiła? Bynajmniej.
Rozbawiła raczej, szczególnie pojawiająca się w pewnym
momencie postać Hrabiny wywołała mój uśmiech, ale nie aż tak, żebym się głośno roześmiała.
Szkoda, bo przecież to komedia wielu pomyłek i ja bym chętnie, aż do rozpuku. Czytało
się to nawet przyjemnie, szybko i bezrefleksyjnie. Jak dla mnie jednak nieco
zbyt przewidywalnie.
I tylko zakończenie mocno mnie rozczarowało, ale oczywiście
go nie zdradzę. Przeczytajcie sami.
"Mama, smoczek!"
Magda Fres
Czasem, gdy bodźców w koło nadmiar a
biomed zdecydowanie niekorzystny, jedyną zasadą, jaką kieruję się przy wyborze książki
jest ta inżyniera Mamonia. On lubił wyłącznie piosenki, które znał. Ja rzucam się na książki znanych mi
autorów.
Tym razem
rzuciłam się na książkę koleżanki psycholożki, wiedząc, że będzie to lektura wspaniała, albowiem koleżanka jest uzdolniona
okrutnie. I chociaż matką nigdy nie byłam i nie będę, to z ogromnym wzruszeniem
i niekłamaną przyjemnością przeczytałam opowieść o początkach macierzyństwa pewnej Małgosi.
Moje wzruszenie zapewne wynikało także z tego, że jednak sporo Magdy, którą troszkę
znam i bardzo lubię, w tej Małgosi jest.
Czytając,
miałam wrażenie, jakby to była rozmowa z przyjaciółką przy kawiarnianym
stoliku. I oczywiście, jak każde takie spotkanie, trwała zbyt krótko. Jestem przekonana,
że nawet jeśli nie znacie autorki, będziecie się czuły po lekturze dokładnie
tak samo. Dlaczego?
Po pierwsze -
forma. To jest osobisty i intymny dziennik
młodej matki. Skoro ktoś daje nam do przeczytania swój pamiętnik, to taka relacja
jest wręcz z definicji bliska. No, chyba że wykradliśmy go niecnie i teraz
czytamy w poczuciu winy lub knując zemstę na naiwnym autorze.
Po drugie –
styl. Lekko i z humorem o sprawach nie tylko radosnych, ale też trudnych, wzbudzających
lęk, traumatycznych. Mądrze o relacjach damsko męskich i nie tylko. Z dystansem
o coraz mniej przyjaznym świecie.
Po trzecie
– treść. Kopalnia wiedzy o smoczkach i butelkach, diecie niemowlaka, sposobach na
usypianie i wręcz survivalowe porady jak przetrwać w mieście z małym dzieckiem.
Po czwarte
– energia. Fantastyczna, pozytywna i tak, jak napisano na okładce: Ta historia
dowodzi, że energia wszystkich ludzi pochodzi od kobiet. Tylko i wyłącznie.
Serdecznie polecam, a sama biegnę do
biblioteki, z nadzieją, że mają tam też pozostałe książki Magdy
"Sztuki
i sztuczki"
Marta
Reich
Chodzenie
do biblioteki bez okularów do czytania jest zachowaniem ryzykownym, albowiem można
przytaszczyć do domu książkę absolutnie nieodpowiednią. „Sztuki i sztuczki”
takie właśnie się okazały.
Siedemset
dziewięćdziesiąt cztery strony zadrukowane czcionką zdecydowanie zbyt małą, by
czytać ją bez wysiłku, nawet w okularach i zniechęcająco nieporęczne. Męczę się
już drugi tydzień i przebrnęłam ledwie jedną piątą całości. Obawiam się, że w ciągu
piętnastu dni, które pozostały do czasu zwrócenia lektury na biblioteczną
półkę, raczej do końca nie dobrnę. Oddam, bez żalu, niedoczytaną.
Lista
pięćdziesięciu czterech osób znaczących dla całej historii, skrupulatnie
opisanych na samym początku, powinien był wzbudzić moje podejrzenia, bo cóż
może być gorszego niż opowieść wymagająca uporządkowania tłumu postaci?
Gdybym
zerknęła na słówko od autorki, przyznającej się szczerze, że tylko pierwszą
swoją książkę pisała tak naprawdę z serducha, bo dla siebie i do własnej szuflady i tylko
przypadek sprawił, że podzieliła się nią z czytelnikami, a ta druga, ta którą właśnie
próbuję czytać, już taka nie jest, zostawiłabym ją na bibliotecznej półce i zaoszczędziła
sporo czasu i wysiłku.
Wysiłku nie tylko skierowanego na ogarnięcie skomplikowanej
fabuły, choć pomysł w sumie atrakcyjny, ale też włożonego w zrozumienie języka,
jakim operuje główna bohaterka. Ja rozumiem, że jako osoba bardzo dobrze
wykształcona pani Pola może mieć poczucie pewnej wyższości nad resztą świata,
jednakowoż pani Marta nie powinna go mieć
wobec czytelnika. Sama jestem bardzo dobrze wykształcona i mam raczej bogaty
zasób słownictwa oraz ponadprzeciętną językową intuicję a jednak wielokrotnie
musiałam posiłkować się słownikiem języka polskiego, by rozszyfrować znaczenie używanych
przez redaktorkę magazynu kobiecego i samozwańczą śledczą słów, jak się
okazywało archaicznych i bardzo rzadko używanych.
Nie
bardzo rozumiem ten autorski zamysł. Czyżby książka miała być skierowana do
bardzo wąskiego, elitarnego wręcz, grona odbiorców? No, jeśli tak, to
otrzymaliby oni produkt zdecydowanie zbyt niskiej jakości. Powieść, co prawda,
rozgrywa się w elitarnych środowiskach, ale napisana została bez polotu.
Nadmiar słów męczy jak afrykański upał. Główna bohaterka wściubia nos w nie
swoje sprawy i absolutnie nie budzi mojej sympatii, a ponieważ cała powieść
pisana jest w pierwszej osobie, to ani na moment nie można od niej odpocząć. Gdyby
kobita miała chociaż poczucie humoru! Niestety, miewa jedynie migreny,
nieuzasadnione niepokoje, przebłyski intuicji, talent do pakowania się w
kłopoty, wieczne rozterki i ani chwili spokoju.
Nie,
zdecydowanie to nie jest dobra propozycja na wakacyjną lekturę. Jedyny
plus to akcja toczącą się zimą.
Czytam nałogowo.
Od dziecka.
Nie zamierzam walczyć z tym nałogiem.
Niestety czasem zapominam, co już czytałam,
więc aby nie zapomnieć,
notuję sobie tutaj tytuły i wrażenia.
Ponieważ te moje notatki stały się dość popularne,
to dla wygody czytelników,
od jakiegoś czasu umieszczam je
pod hasłem "Zapiski nałogowego czytacza".
Serdecznie zapraszam do lektury i dyskusji.
„Bałagan jaki
zostawisz”
Carlos Montero
Nie, nie , zdecydowanie nie.
Tego rodzaju historie znoszę jedynie w wersji niskobudżetowych
filmów i to wyłącznie wtedy, gdy popadam w nastrój totalnego dodupizmu. Patrzę wówczas takie
dzieło, od czasu do czasu wybuchając głośnych śmiechem i równie często zamykając
oczy, by nie oglądać co bardziej obrzydliwych scen.
Dlaczego doczytałam do końca ten cały bałagan?
Może dlatego, że bohaterka jest nauczycielką a teraz u nas
ten strajk i jakoś tak…
A może dlatego, że ja zawsze mam nadzieję, że to się tym razem skończy inaczej.
Że ona jednak nie okaże się aż tak durną pipą i że poza tymi
wszystkimi obrzydliwościami, które już wcześniej ktoś popełnił, znajdzie się tam
coś więcej niż sama obrzydliwość.
No niestety nie.
Jedynie
bezrobotny pisarz zyskuje pomysł na powieść.
W sumie mogłam się tego spodziewać, bo autor jest również scenarzystą
filmowym i telewizyjnym.
Niestety, tę informację odczytałam dopiero na samym
końcu, sprawdzając któż to takie głupoty napisał.
"Przewodnik po wyspie”
Senko Karuza
Mimo, że Chorwacja jest dość popularnym miejscem wyjazdów
turystycznych, ja nigdy dotąd tam nie byłam.
Od kilku lat praktycznie w ogóle
nie wyjeżdżam na wakacje. Dawniej, ze względów sentymentalnych i rodzinnych
zawsze jechałam nad nasze polskie zimne morze, co tak weszło mi w nawyk, że
teraz, gdybym mogła gdziekolwiek wyjechać, to i tak pojechałabym dokładnie tam gdzie
zawsze albo tuż obok.
Na szczęście istnieją przewodniki.
A ten jest szczególny.
Nie znajdziecie tu oklepanych informacji turystycznych, obowiązkowych
szlaków zwiedzania na dwa lub trzy dni, rankingu hoteli i restauracji czy
rozkładu promów. W pięćdziesięciu sześciu króciuteńkich opowiadaniach znajdziecie
coś znacznie więcej, coś, czego żaden turysta nigdy nie zobaczy, prawdziwe życie
na chorwackiej wyspie Vis. Poznacie wioskowego błazna, filozofa i poetę.
Skosztujecie regionalnego dania szykowanego wyłącznie dla rodziny. Pokłócicie
się z ciotką Anną i pochowacie tego staruszka, co to zawsze stał na rivie i z
dnia na dzień zniknął.
Gdy zostaniecie tam odpowiednio długo, yugo zamiesza wam w
głowie tak, że natychmiast pożałujecie, że kupiliście zapuszczoną winnicę, co
to ją wam ten miejscowy po ichniemu zachwalał.
A wy dobrze zrozumieliście, bo tłumaczka
dołączyła obszerny słowniczek wyrazów najważniejszych i jeszcze w kilku słowach
od siebie przetłumaczyła wszystko z metaforycznego na turystyczny.
„Ogród małych kroków”
Abbi Waxman
Nie tak dawno temu, bo ledwie lat kilka, był w moim życiu
taki moment, w którym czytałam wyłącznie literaturę specjalistyczną. Przyznam
się, że niezbyt chętnie. Bo ja z nauką języków obcych mam spory problem, a te
wszystkie bardzo mądre książki pisane są zazwyczaj równie mądrym językiem i zamiast
cieszyć się przyrostem kompetencji zawodowych, to ja tylko coraz większą
frustrację odczuwałam. Teraz czytam wyłącznie dla przyjemności, co w efekcie
ostatecznym gwarantuje mi znaczący wzrost wiedzy i umiejętności wszelakich,
zawodowych również, choć tych przez najbliższy rok, albo i dłużej, wykorzystywać
nie zamierzam.
Ale do rzeczy!
Aby Waxman w sposób lekki i pełen kąśliwego humoru opowiada o sprawach
ciężkich i śmiertelnie poważnych. Tak, śmiertelnie, ponieważ jest to opowieść o
radzeniu sobie z żałobą.
O niewyobrażalnej traumie i powolnym, krok po kroku
wychodzeniu z niej.
To historia odzyskiwania własnego życia, do którego po
śmierci najbliższej osoby odbieramy sobie prawo, bo jakże to tak być dalej,
kiedy jego czy jej już nie ma?
To świadectwo ogromnej siły, którą w sobie mamy, nawet
wówczas, gdy wszystko w nas rozpadło się w drobny pył a ostatnie atomy zapachu
kochanej osoby są już prawie niewyczuwalne w tym jedynym niewypranym swetrze.
I przypomnienie o tym,
jak ważne jest wsparcie innych, nawet jeśli na co dzień nie da się z
nimi wszystkimi wytrzymać.
Poza tym wszystkim jest to również genialny podręcznik
ogrodnictwa dla początkujących, dodatkowo pięknie ilustrowany.
A teraz przepraszam, ale gotowana przeze mnie kapusta właśnie
postanowiła skomentować moje umiejętności kulinarne.
„Pasjonaci. Rozmowy o
tym, co w życiu ważne”
Dorota Kowalska
Po raz kolejny w moim życiu nastąpił moment, w którym zastanawiam
się: no, dobra, ale co dalej? Bo tak, jak do tej pory, to już nie da rady. Chciałabym zupełnie
inaczej. Ale jak?
I czytam piętnaście wywiadów z ludźmi, którzy niewątpliwie osiągnęli
sukces, z nadzieją, że sobie na to moje pytanie odpowiem tym razem konkretnie. I poznaję jeszcze bliżej piętnaście bardzo znanych
osób. Przyjemność to ogromna, a największa podczas rozmowy o książkach ze Zbigniewem Mikołajko, bo poczułam wspólnotę czytających.
I kończę lekturę widząc wyraźnie, w jak wielu momentach zabrakło mi odwagi, cierpliwości i wiary. Ale jeszcze nic straconego. W końcu w życiu najważniejsze jest życie!
Z pasją.
PS. Kupiłam sobie najgrubszy zeszyt świata!
„Na krawędzi uczuć”
Anna Partyka-Judge
Ta książka, za nim do mnie trafiła, odbyła podróż liczoną
nie w setkach, ale już w tysiącach kilometrów. Najpierw z Polski do Hiszpanii a
potem z powrotem.
I po co to całe
zamieszanie?
Po dedykację!
Kiedy już w końcu przeprowadzę się do Pucka to w moim
pokoju będzie specjalna półka na książki napisane przez moje utalentowane
koleżanki i sadząc po tym, jak szybko one piszą i wydają kolejne, to ta półeczka
będzie musiała być długa.
„Na krawędzi uczuć” to trzecia po „Puzzlach” i „Monopoly –
gra o wszystko” powieść Anny. Z ciekawością do niej sięgnęłam, też ze względów zawodowych.
Jestem psychologiem i byłam bardzo ciekawa, jak Anna poprowadzi wątek psychoterapii
sześciu kobiet po przejściach.
Przyznam, że jestem troszkę zaskoczona. Chyba
spodziewałam się po zapowiedziach czegoś odrobinę innego. Bo ja to bym chciała
tak do bebechów! A tu łagodnie, i jak zwykle u Ani z uśmiechem na ustach i dużą
ilością zdrobnień.
Ale za to cudowna okładka, bo czy może być coś piękniejszego
niż morze?!
I niespodzianka, gdyż jedna z bohaterek okazuje się być moją
imienniczką i tak jak ja przebywa na nauczycielskim urlopie dla poratowania
zdrowia.
Cóż, nie pozostaje mi chyba nic innego jak wygooglać sobie jakiś
luksusowy hotel nad samym brzegiem Bałtyku i liczyć na to, że na miejscu
znajdzie się ktoś, kto pomoże mi spojrzeć z dystansu na moje pogmatwane życie.
„Protektor”
Jola Czemiel
O ile książki z biblioteki wypożyczam przypadkowo, by przekonywać się raz za razem, że przypadki nie istnieją o tyle „Protektora” nabyłam drogą kupna i to bezpośrednio od autorki. Teraz jestem dumną posiadaczką egzemplarza z bardzo osobistą dedykacją.
Osobistą, bo nie będę ukrywać, że autorkę znam i bardzo lubię. Poznałyśmy się na warsztatach pisarskich, współtworzymy grupę literacką Verte, Jola jest też najwierniejszą czytelniczką moich opowiadań, wspiera mnie i motywuje do pisania, jak mało kto, za co jestem jej niewymownie wdzięczna.
Nie spodziewacie się chyba teraz żadnej obiektywnej recenzji książki, prawda? Znacie mnie, ja tu sobie recenzuję bardzo subiektywnie od zawsze i teraz też nie będzie inaczej. A piszę o tej naszej znajomości wcale nie bezinteresownie. Najzwyczajniej w świecie chcę samej sobie dodać odrobinkę wartości, poczuć przynależność do świata pisarzy prawdziwych i ogrzać się w promieniach sławy, którą Jola osiągnie niewątpliwie.
„Protektor” jest
skonstruowany na wzór dobrego hollywoodzkiego filmu sensacyjnego. Sceny następują po sobie
szybko, jak w kalejdoskopie. Żadnej dłużyzny. Żadnego zbędnego opisu. Żadnego
niepotrzebnego dialogu. Właściwie nie można odwrócić głowy od ekranu ani na
moment, bo straci się tą najważniejszą informację i już do końca projekcji
będzie się sąsiadowi po prawej zadawało pytanie: kurde, ale o co chodzi?
Postaci sporo, każda zarysowana akurat na tyle dokładnie, że można dość szybko
wybrać sobie obsadę idealną (no, dobra, z jedną postacią miałam problem, bo
nijak mi księżulo z ciernistych krzewów do całego obrazu nie pasował).
Miejsc
akcji też sporo, więc przy okazji pozwiedzać można pół świata i kawałek Polski
również, Białystok konkretnie. Szkoda tylko, że polscy naukowcy mają takie niezbyt
polskie nazwiska, ale to pewnie po to, by umożliwić im wielką międzynarodową
karierę, więc wybaczam.
Nie jestem archeologiem, nie znam się na mumiach ani
kosmitach, ani na elektronice, ani na broni ( ups, wychodzi na to, że na niczym
się nie znam), ale mam wrażenie, że te wszystkie sprawy są potraktowane przez
autorkę z dużą dbałością o poprawność merytoryczną i to w najmniejszych
szczegółach.
Czuję się po lekturze zdecydowanie mądrzejsza w tych kwestiach. I wyłącznie
w tych, albowiem, co do tego, kim jest tytułowy Protektor, to nadal jestem
mocno zdezorientowana. I nawet trochę na Jolę zła, złością podobną tej,
jaka pojawia się u mnie, gdy pod koniec naprawdę świetnego filmu, ukazuje się znienacka
napis: koniec części pierwszej. A ja czekałam na wyjaśnienie zagadki i to niosące
ulgę zjawisko „aha!”.
I teraz nie wiem tak do końca, czy ja się pogubiłam w tej
genialnej, napisanej z charakterystycznym dla Joli poczuciem humoru, ale jednak strasznie skomplikowanej fabule, czy to faktycznie jest
na razie cześć pierwsza?
I wiecie co? Wcale nie przeszkadzało mi pierwsze
skojarzenie z filmem „Kingsman” ani kilka naprawdę drobnych redakcyjnych
niedociągnięć. Natomiast brak jakichkolwiek informacji o autorce, na
fantastycznej bądź co bądź okładce, uważam za karygodny błąd. W końcu nie każdy zna
Jolę i może ktoś chciałby się jednak dowiedzieć, cóż to za kobieta tak mu w
głowie namieszała?
„Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”
Dorota Masłowska
No, takiego tytułu nie mogłabym nie przeczytać!
Tak sobie myślałam, biorąc książkę z bibliotecznej półki i
nie zważając na to, że Dorota Masłowska niekoniecznie moją ulubioną autorką
jest. Dodatkowo skusiła mnie okładka, te literki, te naklejki… te wspomnienia
lat dziecięcych.
I na fali tego radosnego uniesienia przeczytałam jednym
haustem kilka felietonów, a potem jednak musiałam wziąć kolejny oddech i to był
błąd. Wraz z wypuszczonym powietrzem mój entuzjazm drastycznie
opadł.
Zdania wydawały mi się konstrukcjami stanowczo zbyt
zawiłymi. Bogactwo niespotykanego w mowie potocznej słownictwa męczyło, jak
nadmiar arcydzieł malarstwa renesansowego upchnięty w jednej ciasnej, źle
doświetlonej i dusznej sali. Tematy felietonów opuszczały orbitę moich
zainteresowań z szybkością Sokoła Millennium pilotowanego przez młodego jeszcze
Indianę Johnsa. Sama autorka wydała mi się zaś bardzo starą kobietą, mimo iż pokoleniowo
mogłaby być właściwie moją malutką córeczką.
Doczytałam do końca z rozpędu i jak ciężki transatlantyk dobiłam
do nabrzeża, nie czyniąc wszakże większych zniszczeń, ale i bez fanfar
orkiestry dętej.
Masłowska niewątpliwie zdolną użytkowniczką języka polskiego
jest i wnikliwą obserwatorką przyziemnej codzienności także, ale te felietony,
pisane raczej z obowiązku wywiązania się z danego słowa, zanadto zapachem
kotletów mielonych przesiąkły a ich „wege” skład wcale nie sprawia, że mniej mi
się będą odbijać.
Zastanawiałam się nawet, dlaczego?
Dlaczego nie podoba mi
się to tak bardzo, jak powinno mi się podobać skoro jestem idealnym targetem?
Nadwrażliwa,
zdziwaczała, emocjonalnie pokiereszowana humanistka to przecież ja!
I już
wiem.
Ta błyskotliwa i ponoć diabelsko śmieszna
analiza kultury współczesnej, jak reklamuje ten produkt Zofia
Król, redaktorka naczelna magazynu, dla którego felietony powstały nim magazyn ów działalność zawiesić był zmuszon, miała uczynić mnie mądrzejszą. A to jest
absolutnie niemożliwe, albowiem, mąż mój potwierdzi to bez wątpienia nawet
wyrwany ze snu w samo południe, ja już jestem najmądrzejsza na świecie!
„Między nami samicami”
Aleksandra
Piotrowska, Irena A. Stanisławska, Dorota Sumińska
Dobrze czasem usiąść w babskim gronie i pogadać o życiu, mężczyznach
i innych kobietach.
Od kilku miesięcy siedzę w domu i troszkę mi takich
kobiecych rozmów brakuje. Z przyjemnością przysiadłam się więc do trzech
dojrzałych i mądrych pań, by przy kawie i bezcukrowych ciasteczkach poprzyglądać
się sytuacji współczesnej kobiety.
Bo niby tak dobrze już jest, a jednak wciąż jest bardzo źle.
Tak, wywalczyłyśmy sobie, jako kobiety sporo.
Możemy głosować (w przeważającej części na facetów, ale jednak
możemy).
Możemy studiować dowolny kierunek ( ale nadal ksiądz przy kolędzie
zdziwi się, że jak to, kobieta a tak dobrze wykształcona?!)
Możemy pracować w dowolnie wybranym zawodzie (ciężej i za mniejsze
pieniądze niż faceci, ale możemy, bylebyśmy przy tym nie zapomniały ugotować obiadu
i wyprać mężowskich brudnych gaci). Możemy nosić spodnie i buty na płaskich
obcasach (co prawda natychmiast stajemy się nieatrakcyjne dla płci przeciwnej,
ale przecież to nasz wybór).
Możemy nie wyjść za mąż i nie urodzić dziecka ( cóż, większość
się nad nami ulituje, bo najwyraźniej coś z nami nie tak).
Możemy to wszystko robić.
Tylko musimy bardzo uważać, bo wyzwą nas od feministek, a to
będzie nam bardzo trudno znieść.
Dlaczego?
Bo jesteśmy instrumentalnie uwarunkowane do bycia potulną,
grzeczną i miłą dziewczynką i uważamy to za jedyną drogę do odniesienia
sukcesu. Co gorsza wmawiamy to swoim córkom, ucząc je od najwcześniejszych lat,
że mają być miłe, grzeczne i seksowne. Brr…
A swoją drogą to ciekawe, że tylko u najwyżej rozwiniętych
ssaków czyli nas ludzi i delfinów (tak,
delfinów właśnie!) funkcjonuje
zjawisko gwałtu. Przypuszczam, że to jakiś fatalny skutek uboczny nadmiernie rozrośniętego
organu ( i nie ma na myśli penisa).
„Cukiernia w ogrodzie”
Carole Matthews
Odłożyłam na bok
Murakamiego i postanowiłam odpocząć nad brzegiem kanału Grand Union w Cukierni Fay. Ciastki na okładce i przystojniak na barce
miały mi zapewnić niewymagającą rozrywkę.
I pewnie tak właśnie by było, gdyby
nie to, że losy głównej bohaterki, już od pierwszego akapitu, aż nadto
przypominały moją aktualną sytuację. Zamiast rozkoszować się zapachem świeżo pieczonych
ciast i angielską przyrodą, cały czas miałam paskudne uczucie, że autorka,
nomen omen Carole, pisze o mnie.
Kilka drobnych i nieistotnych szczegółów się
nie zgadzało, ale to w końcu powieść, a nie dokument. Czytałam więc historię
kobiety, która próbowała zadowalać wszystkich przez cały czas, płacząc
równocześnie nad własnym losem i wykrzykując od czasu do czasu sarkastyczne
uwagi w stronę autorki. No, bo jakim cudem ma tu do mnie przypłynąć ten „Łapacz
snów” skoro ja tak daleko od kanału mieszkam?! Poza tym, to naprawdę stara już jestem
i nie miałabym siły za nim biec. Odpłynąłby sobie spokojnie tam skąd przybył, a
ja patrzyłabym, jak znika za zakrętem otulona w ohydny, ale za to bardzo ciepły
sweter.
A teraz
poważnie.
Podobała mi się ta opowieść. I przyszła do
mnie, jak wszystkie zresztą, w odpowiednim momencie. Bo ja sobie właśnie tuż
przed lekturą siedziałam, otulona w swój paskudny szary sweter i myślałam, że
mając do dyspozycji wyłącznie moje życie, nudnawe i pozbawione przygód, a
ostatnio ograniczone prawie wyłącznie do czterech ścian mieszkania i zatłoczonych
poczekalni w przychodniach wielospecjalistycznych, to chyba nigdy w życiu nie
napiszę niczego ciekawego.
No, bo ileż można o sobie?!
I w trakcie czytania dotarło do mnie, że może właśnie
trzeba.
W końcu ja chyba lepiej siebie samą znam niż ta cała Carole
;)
„Strażnik rzeczy zagubionych”
Ruth Hogan
Czasem dobrze jest nie przeczytać blurba ani rekomendacji
umieszczonych na okładce. Właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, by wszystkie książki
miały na okładkach wyłącznie tytuł. Nazwisko autora mogłoby by być umieszczone
zasadniczo już w środku. Albo i na samym końcu. Dowiadywalibyśmy się już po wszystkim, któż to
tak nas zachwycił lub rozczarował.
Powieść autorstwa Ruth Hogan zdecydowanie mnie zachwyciła. I
nie fabułą, chociaż pomysł mi się bardzo spodobał, ale techniką wykonania.
Czytałam i podziwiałam sposób prowadzenia historii.
Od
pierwszego do ostatniego zdania, które w tym przypadku jest dokładnie tym samym
zdaniem, byłam pod wrażeniem wrażliwości i uważności autorki oraz jej dbałości
o szczegóły.
Czytałam i zastanawiałam się nad tym, jak ona to zrobiła ta
cała Ruth, że, mimo iż bardzo chciałam, to nie mogłam przeczytać tej książki szybko.
Spędziłam wśród zagubionych przedmiotów kilka dni, mimo, że książka miała dokładnie
tyle samo stron, co moja poprzednia lektura.
I przyszło mi do głowy, że książki
są jak klatki schodowe. Jedne przypominają nudnawe i niczym niewyróżniające się
wnętrza bloków z wielkiej płyty. Wchodzisz do takiej klatki i jak najszybciej
chcesz znaleźć się na swoim piętrze. Przeskakujesz po dwa, trzy schody na raz.
Może zatrzymasz się na półpiętrze, żeby złapać oddech, albo przeczytasz znajome
nazwisko na drzwiach i tyle.
Inne są jak klatki schodowe secesyjnych
kamienic. Wbiegasz, bo chcesz jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu i
nagle zauważasz rzeźbioną poręcz, czujesz wypolerowane przez tysiące dłoni
drewno, słyszysz trzeszczące pod stopami schody.
Zwalniasz.
Drobinki kurzu
tańczą w promieniach słońca wpadających przez witrażowe okna. Wyłożona mozaiką ściana mieni się wszystkimi kolorami. Idziesz powolutku, chłonąc to całe
piękno i kiedy stajesz już przed swoimi drzwiami wcale nie wchodzisz od razu do
środka tylko spoglądasz w górę, podziwiając serpentyny schodów. Nabierasz
ochoty, żeby tam iść, pomyszkować na strychu, a może nawet wleźć na
dach i stamtąd popatrzeć na panoramę miasta.
I ta książka właśnie taka jest!
A gdybyście chcieli sięgnąć po „Strażnika rzeczy zagubionych”
to koniecznie, zanim zaczniecie czytać, zaparzcie sobie pysznej herbatki.
„Blondynka w Japonii”
Beata Pawlikowska
Serio?!!!
AAAAAAAAA!!!!!!!!!!!
Japonia.
Szaleństwo kwitnących wiśni.
Makaki wygrzewające się
w ciepłych górskich źródłach.
Święta góra Fuji.
Fascynująca odmienna kultura.
Gejsze.
Przepracowani współcześni samurajowie.
A Blondyna łazi po tej cudownej krainie, marznąc, bo źle odczytała
prognozy pogody i zanudza czytelnika głośnym burczeniem własnych kiszek, gdyż w
całej Japonii nie znajduje absolutnie nic, co mogłaby zjeść i nie zapomina przypomnieć
o tym w każdym z 48 rozdziałów książki.
No i herbaty też nie ma gdzie się napić, bidulka.
I jeszcze ci
Japończycy tacy okropni, tacy nieindywidualni, tacy zgodni z instrukcją, no
jakże tak można żyć!
Cóż, dowiedziałam się sporo o Beatce i chyba rozumiem
dlaczego podróżuje samotnie.
Nie polecam. Serio.
„Sekretne życie drzew”
Peter Wohlleben
Od razu powiem – jestem zachwycona! Ta
książka powinna być lekturą szkolną na prawach podręcznika biologii. Obowiązkową!
Przeczytałam nie tyle ze zdumieniem, bo jako osoba wysoko wrażliwa od dawna
postrzegam drzewa, jako istoty czujące i myślące, co z wielkim podziwem. Dla
tych niesamowitych roślin, to się rozumie samo przez się, ale także dla autora,
który pięknym językiem i z ogromną empatią opisał niełatwe życie drzew w świecie
zdominowanym przez człowieka.
Jestem przerażona tym, jak my – ludzie, w swojej ignorancji
i przekonaniu o własnej wyższości ponad innymi gatunkami bezmyślnie się
zachowujemy. Ile wyrządzamy krzywdy stworzeniom o wiele od nas szlachetniejszym.
Wydajemy miliardy by zbroić się do bratobójczych walk i na realizację marzeń o
podboju kosmosu, a nie znamy w ogóle tego, co mamy tuż przed nosem. I
najprawdopodobniej poznać nie zdążymy.
Żałuję bardzo, że nigdy nie doświadczę uzdrawiającego
kontaktu z dziewiczym lasem, (bo takiego lasu już nigdzie nie ma). Wiem już,
dlaczego spacer po lesie iglastym, sztucznie nasadzonym, wcale nie jest dla
mnie relaksem a wręcz wzbudza niepokój. Jeszcze bardziej kocham brzozy – wariatki,
które żyją krótko, ale w pełni. Mój ukochany park, mimo niewątpliwej urody,
pozostanie już dla mnie na zawsze miejscem tak samo smutnym, jak ogród
zoologiczny. I nie wiem czy będę potrafiła powstrzymać się przed przytuleniem i
przeproszeniem każdego miejskiego drzewa – dziecka ulicy.
A już na pewno nigdy
więcej żadnemu drzewu nie podetnę gałęzi!
PS. Nie wiem czy odważę się przeczytać „Duchowe życie zwierząt”
tego samego autora skoro nawet muszki owocówki śnią.
„Przedostatnie
marzenie”
Angela Becerra
Sądziłam, że czasy, kiedy to zarywałam pół nocy by dokończyć
lekturę dawno minęły i spieszę donieść, że był to sąd całkowicie mylny.
Bezmyślnie
wzięta z bibliotecznej półeczki książka sprawiła, ze zarwałam nocki dwie.
Mogłam sobie na to pozwolić, albowiem mam wolne i nie muszę zrywać się o świcie
do pracy. Mogłam też spokojnie czytać w dzień, przecież mam wolne. Otóż czytałam
również w dzień.
Mój mąż powiedziałby, że tym razem przynajmniej nie zmarnowałam
ciężkiej pracy autorki. Zwykle czytam bowiem bardzo szybko i po kilku godzinach
książka staje się już całkowicie bezużyteczna. Ta reguła nie dotyczy jedynie genialnych
poradników podpowiadających, jak prowadzić satysfakcjonujące i twórcze życie.
„Przedostatnie
marzenie” poradnikiem nie jest. Jest powieścią.
Powieścią o miłości. Miłości niemożliwej. Napisaną niemożliwie egzaltowanym
językiem przypominającym brazylijską, a w tym przypadku kolumbijską, mydlaną
operę, mdlącym zapachem wody różanej i hipnotyzującym graną non stop etiudą
opus 10 ner 3 E-dur Chopina. Czemuż więc ja to u diabła czytałam nieprzerwanie
noc i dzień i noc kolejną? Powiem wam – żeby skończyć!
Historia, zakręcona
przez trzy pokolenia, dwa kontynenty i jeden fortepian tak mnie wciągnęła, że koniecznie musiałam dowiedzieć się jak się zaczęła. Tak, tak, autorka perfidnie zaczyna od
samiuśkiego końca, małpa jedna, i każe czytelnikowi przetrzymać te tysiąc
dziewięćset pięćdziesiąt trzy odcinki serialu komplikując losy bohaterów zaiste
mistrzowsko, a Tristesse już zawsze będzie mi się kojarzyć z Cannes.
„Namiot”
Margaret Atwood
Dobra książka to gruba książka, a przynajmniej
z lekką nadwagą. Chuda książka dobra być nie może, głównie z tego powodu, że
zbyt szybko się kończy. Reguła ta nie dotyczy jedynie poezji. Tomiki poezji
powinny być szczupłe albowiem zawierają myśli tak skondensowane, że ich przedawkowanie
może być niebezpieczne. Wypuszczając w świat swoją anorektyczną zieloną książeczkę
byłam trochę zawstydzona tym, że piszę, bo chcę i wydaję bo mogę, choć lektury
wystarczy ledwie na jedną filiżankę herbaty. Do niedawna byłam też mocno zawstydzona
tym, że obiecując formę dłuższą popisuję, zresztą bardzo niesystematycznie,
foremki coraz krótsze. Aż wzięłam do ręki cieniusią książeczkę pełną króciuteńkich tekstów. Stała
sobie skromnie obok „Opowieści podręcznej” i kilku innych pokaźnych pozycji i
jak wynika z pieczątek bibliotecznych, do domów zapraszana była jedynie cztery
razy w ciągu ostatnich dwunastu lat. No tak, dobra książka to gruba książka… A
wcale nie! „Namiot” to jedna z najlepszych książek jakie czytałam. Wróć. Jaką
czytam. Po raz kolejny, i kolejny, i jeszcze raz. I nie wiem czy szybko oddam,
by znów bezczynnie stała na półce. I nie pytajcie mnie o czym to jest, bo to
jest dokładnie o wszystkim. I ja się oczywiście nie mam zamiaru porównywać z
wielką pisarką, autorką światowej sławy, która bądź co bądź kilka grubych książek
jednak napisała, ale tak mi przyszło do głowy, że może jednak nie powinnam się
wstydzić.
A
opowiadanie tytułowe polecam szczególnie.
"Zapach Czekolady"
Ewald Arenz
Wraz
z początkiem roku następuje wysyp różnorodnych postanowień i wyzwań. Czytelniczych
także. Jako dusza niesportowa i pozbawiona genu rywalizacji programowo nie
podejmuję żadnych. Nie będę ani zmuszać się do całkowitej rezygnacji z czegoś,
co bardzo lubię, tylko, dlatego, że to niezdrowe, ani ukulturalniać i
intelektualizować się na siłę w tempie dwóch nowości wydawniczych na tydzień. Nadal
będę robić niesystematyczne wycieczki do biblioteki miejskiej i na chybił
trafił wybierać książki z trzech środkowych półek. I nadal będę przyjmować niezbędne
dla zachowania pogody życia coraz większe dawki gorzkiej czekolady. Nie jestem jednak
pewna, czy po lekturze „Zapachu czekolady” zdołam nie ulec pokusie zakupienia również
sporej porcji pralinek a wcześniej wykupienia wycieczki do Wiednia, którego opisy
autorstwa Ewalda Arenza ożywiły dawne wspomnienia. I to chyba jest dla mnie
największa wartość tej książki. No, może poza poczuciem pełnego zrozumienia
cierpień głównego bohatera narażonego na atak zapachów wszelakich w ogromnym
natężeniu i współczucia wobec skutków tej nadwrażliwości. Bo sama historia
wydaje mi się mocno przekombinowana i dla mnie zupełnie spokojnie mogłaby się
zakończyć tam, gdzie pisarz zdecydował się rozpocząć część drugą. Cały czas
zastanawiam się też nad tym, jak u licha można się kochać na kilogramach
rozsypanego cukru, no chyba, że byłby to cukier puder. I co na to sanepid? Ale
przyznaję, napisane to jest bardzo przyjemnie. Tak przyjemnie, że mimo wydarzającej
się tragedii nie jestem w stanie uronić nawet jednej łezki. Sprawił to zapewne
unoszący się wszędzie zapach czekolady.
„Dywan”
Terry Pratchett
Nie
przepadam za literaturą Fantasy. Właściwie to jej nawet nie lubię. Ilość postaci,
zawiłe wątki, zazwyczaj monstrualne tło historyczne i szczegółowe opisy wielu
bitew odstraszają mnie skutecznie. A Pratchetta kocham. Od „Czarodzicielstwa”
po „Kiksy klawiatury”. I najwyraźniej jestem idealną czytelniczką, albowiem
jego książki mnie śmieszą tak, jak sobie tego życzył.
Tym razem ubawiłam się setnie, czytając coś,
co napisał jako siedemnastolatek, a ulepszał już jako dojrzały autor. Wyszło,
jak zwykle genialnie, od kropki wielkości miasta Ware do kropki postawionej na
konturowej mapie Wielkiej Brytanii oznaczającej miejsce zamieszkania Johnego. Bardzo
się cieszę, że nowy rok zaczęłam właśnie od tej lektury, albowiem ustawia ona
idealnie perspektywę dla wszystkich ewentualnych kataklizmów, jakie mogą się w
nim przydarzyć. Żałuję tylko, że nie posiadając ani jednego dywanu nie mogę
wyskubać sobie kłaczka kurzu na szczęście. Byłoby łatwiej znosić to, że nie
pamiętam przyszłości. I bardzo was proszę, stąpajcie delikatnie!
PS. Tylko ty możesz uratować ludzkość.
"Coaching twórczości"
Magda Fres
Kiedy dopada cię blokada twórcza
i trzyma bardzo, bardzo długo. Gdy wydaje ci się, że wszystko na tym świecie
jest ważniejsze od twojej twórczości. Wątpisz we własny talent. Czasu na żadne twórcze
działania nie masz. Wreszcie orientujesz się, że właściwe to już od dawna nie żyjesz,
a nawet, jeśli jeszcze oddychasz, to nie tak głęboko, jakbyś chciała. Kiedy
masz ochotę pieprznąć tym wszystkim, z dnia na dzień rzucić dobrze płatną pracę
i wyjechać gdzieś na koniec świata, to zanim to zrobisz, przeczytaj książkę
Magdy Fres. Chociaż nie, zanim weźmiesz do ręki tę książkę, weź sobie
przynajmniej jeden dzień wolnego. Ostatecznie możesz rozpocząć lekturę w
weekend, ale wtedy poproś kogoś z domowników by odebrał przesyłkę od kuriera i
przekazał ci ją dopiero w sobotę rano. Czemu nie w piątek wieczorem? Z tej
prostej przyczyny, że cały piątkowy wieczór będziesz miała zajęty gotowaniem,
sprzątaniem, praniem, prasowaniem, myciem okien i wszystkimi tymi obowiązkami,
których przez następne kilka dni nie tkniesz, bo zajmować się będziesz wreszcie
tym, co naprawdę ważne, czyli sobą samą i twoja twórczością. Będziesz z
wypiekami na twarzy czytać o tym, jak pokonać lęk przed sukcesem (bo przecież
porażki już się nie boisz, porażki masz oswojone), jak się zmotywować, jak
znaleźć czas na wszystko i przede wszystkim skąd wziąć odwagę. Będziesz wykonywać
w skupieniu wszystkie ćwiczenia. Będziesz płakać z żalu, wzruszać się,
wściekać. Odkryjesz kilka rzeczy, których wcale nie chciałaś odkrywać i wiele
razy się zdziwisz. A wszystko po to, by, gdy piorun inspiracji już rozbłyśnie w
twoim umyśle, ryknąć: Jestem tęczowym lwem!!! I stworzyć w końcu to, co od dawna
stworzyć zamierzałaś. Bo od chwili, gdy skończysz czytać „Coaching twórczości”
Magdy Fres i skrupulatnie zastosujesz jej metodę, nic już nie będzie takie samo.
A jeżeli przypadkiem wcale nie uważasz się za artystę i wcale nie chcesz niczego
tworzyć, to tym bardziej zachęcam cię do lektury, bo to jest po prostu świetnie
napisana rzecz, lekko i z humorem, ale pełna rzetelnej psychologicznej wiedzy
popartej ogromnym osobistym doświadczenie autorki.
"Przystanek Norwegia.
W poszukiwaniu zorzy"
Renata Bang
Norwegia. Miejsce, w którym kiedyś chciałabym się znaleźć. Jestem
przekonana, że czułabym się tam bardzo dobrze, nawet w długą polarną noc. Bo
jakże można było by być nieszczęśliwym tam, gdzie życie toczy się bez
wszechobecnego u nas pośpiechu a w górskich wędrówkach towarzyszą nam nie tłumy
turystów w klapkach, ale renifery i trolle.
Biorąc do ręki bardzo starannie
wydaną książkę, z cudowną zorzą polarną na okładce i zakładce, z gładziutkimi
bielutkimi kartkami, pełną zdjęć ukazujących piękno norweskiej przyrody i
przesympatycznych rysunków reniferów zapowiadających dobrą zabawę spodziewałam
się treści równie hipnotyzującej jak norweskie powietrze. I odnalazłam ją,
jednak dopiero pod sam koniec lektury.
Norweskie przysłowie mówi: „Gdy wychodzisz
na spacer nigdy nie jesteś zły”. A ja czytając książkę Renaty Bang poczułam
złość. Dlaczego? Bo zamiast nieśpiesznego spaceru po uroczych zakątkach
Norwegii zostałam porwana w ekspresową podróż, w zdezelowanym kamperze, w
którym lodówka grzeje zamiast chłodzić i nie działają tylne światła. Do tego
zostałam wręcz zmuszona do błyskawicznego przyswojenia miliona informacji o tym
uroczym kraju. Zasadniczo nic w tym złego, ale zostały one przedstawione raczej
w stylu szkolnego wypracowania niż zauroczonej krajem dorosłej kobiety.
Momentami czułam się wręcz jak uczennica odpytywana przez nauczycielkę historii
lub geografii, a niestety obu tych przedmiotów szczerze nie lubiłam w czasach
szkolnych i marne z nich miałam oceny.
Mniej więcej w połowie lektury
porzuciłam tekst i skupiłam się jedynie na zdjęciach. Tak dotarłam do rozdziału
przedostatniego i rozbawiona stwierdziłam, że gdybym mieszkała w Norwegii i
posługiwała się dialektem, mogłabym sobie swobodnie od czasu do czasu szpetnie zakląć
i nikt by nie miał o to do mnie pretensji.
A potem przeczytałam rozdział
ostatni i faktycznie szpetnie zaklęłam.
Gdybym przez fiordy Norwegii mogła przejść
w towarzystwie Reni i Renka, byłaby to podróż cudowna i magiczna. Pojęcia nie mam,
dlaczego autorka nie zdecydowała się na taką formę dla całej historii? Mam nadzieję,
że powodem jest wyłącznie to, iż ma w planach wydanie książki kolejnej, tym
razem o przygodach dzielnych reniferów, adresowanej do małych i dużych dzieci,
koniecznie z ilustracjami Mileny Górskiej.
Ja już ustawiam się po nią w kolejce.
"Gra na wielu bębenkach"
Olga Tokarczuk
Od kilkunastu minut siedzę i próbuję spisać swoje wrażenia
po przeczytaniu jednego z opowiadań i wygląda to mniej więcej tak: Zaczynam
zdanie, dochodzę do połowy, kasuję, zaczynam raz jeszcze, uznaję, że jest do
bani, kasuję, próbuję zupełnie inaczej, czytam, decyduję, że to jednak nie to,
kasuję, kolejny raz zaczynam i czuję, że wcale nie to chciałam powiedzieć. I
tak w nieskończoność.
Normalka, powiecie. Praca nad tekstem tak przecież wygląda.
A ja wam mówię, że wcale nie. Nie, bo ja siadam i po prostu piszę. Słowa przychodzą
same i same układają się w wystarczająco dobre zdania. Ja tylko staram się bardzo
szybko uderzać w klawiaturę tak, by ich nie pogubić.
Pomyślicie, że być może tym
razem usiadłam do pisania, nie wiedząc, co chcę napisać. To by tłumaczyło nieporadne
składanie zdań i wysiłek, którego zwykle podczas pisania nie odczuwam. Niestety
jest znacznie gorzej.
Ja przeczytałam opowiadanie idealne. Ledwie czternaście
stron tekstu, których lektura zajęła mi może ze dwa kwadranse, stało się dla
mnie czymś w rodzaju wzorca metra z Sevres. Boże, jak ja chciałabym tak pisać! Bez żadnych zbędnych słów, zachowując pozory zwyczajności, umieć opisać
nieopisywalne i pozostawić zaskoczonego czytelnika tonącego we łzach wzruszenia
wcale nie nad losem bohaterki, ale nad pięknem dzieła, z którym właśnie miał
styczność.
Ariadna na Naksos.
„Jak cię zabić,
kochanie?”
Alek Rogoziński
Czytam nałogowo.
Od dziecka.
Nie zamierzam walczyć z tym nałogiem.
Niestety czasem zapominam, co już czytałam,
więc aby nie zapomnieć,
notuję sobie tutaj tytuły i wrażenia.
Ponieważ te moje notatki stały się dość popularne,
to dla wygody czytelników,
od jakiegoś czasu umieszczam je
pod hasłem "Zapiski nałogowego czytacza".
Serdecznie zapraszam do lektury i dyskusji.
„Bałagan jaki
zostawisz”
Carlos Montero
Nie, nie , zdecydowanie nie.
Tego rodzaju historie znoszę jedynie w wersji niskobudżetowych
filmów i to wyłącznie wtedy, gdy popadam w nastrój totalnego dodupizmu. Patrzę wówczas takie
dzieło, od czasu do czasu wybuchając głośnych śmiechem i równie często zamykając
oczy, by nie oglądać co bardziej obrzydliwych scen.
Dlaczego doczytałam do końca ten cały bałagan?
Może dlatego, że bohaterka jest nauczycielką a teraz u nas
ten strajk i jakoś tak…
A może dlatego, że ja zawsze mam nadzieję, że to się tym razem skończy inaczej.
Że ona jednak nie okaże się aż tak durną pipą i że poza tymi
wszystkimi obrzydliwościami, które już wcześniej ktoś popełnił, znajdzie się tam
coś więcej niż sama obrzydliwość.
No niestety nie.
Jedynie
bezrobotny pisarz zyskuje pomysł na powieść.
W sumie mogłam się tego spodziewać, bo autor jest również scenarzystą
filmowym i telewizyjnym.
Niestety, tę informację odczytałam dopiero na samym
końcu, sprawdzając któż to takie głupoty napisał.
"Przewodnik po wyspie”
Senko Karuza
Mimo, że Chorwacja jest dość popularnym miejscem wyjazdów
turystycznych, ja nigdy dotąd tam nie byłam.
Od kilku lat praktycznie w ogóle
nie wyjeżdżam na wakacje. Dawniej, ze względów sentymentalnych i rodzinnych
zawsze jechałam nad nasze polskie zimne morze, co tak weszło mi w nawyk, że
teraz, gdybym mogła gdziekolwiek wyjechać, to i tak pojechałabym dokładnie tam gdzie
zawsze albo tuż obok.
Na szczęście istnieją przewodniki.
A ten jest szczególny.
Nie znajdziecie tu oklepanych informacji turystycznych, obowiązkowych
szlaków zwiedzania na dwa lub trzy dni, rankingu hoteli i restauracji czy
rozkładu promów. W pięćdziesięciu sześciu króciuteńkich opowiadaniach znajdziecie
coś znacznie więcej, coś, czego żaden turysta nigdy nie zobaczy, prawdziwe życie
na chorwackiej wyspie Vis. Poznacie wioskowego błazna, filozofa i poetę.
Skosztujecie regionalnego dania szykowanego wyłącznie dla rodziny. Pokłócicie
się z ciotką Anną i pochowacie tego staruszka, co to zawsze stał na rivie i z
dnia na dzień zniknął.
Gdy zostaniecie tam odpowiednio długo, yugo zamiesza wam w
głowie tak, że natychmiast pożałujecie, że kupiliście zapuszczoną winnicę, co
to ją wam ten miejscowy po ichniemu zachwalał.
A wy dobrze zrozumieliście, bo tłumaczka
dołączyła obszerny słowniczek wyrazów najważniejszych i jeszcze w kilku słowach
od siebie przetłumaczyła wszystko z metaforycznego na turystyczny.
„Ogród małych kroków”
Abbi Waxman
Nie tak dawno temu, bo ledwie lat kilka, był w moim życiu
taki moment, w którym czytałam wyłącznie literaturę specjalistyczną. Przyznam
się, że niezbyt chętnie. Bo ja z nauką języków obcych mam spory problem, a te
wszystkie bardzo mądre książki pisane są zazwyczaj równie mądrym językiem i zamiast
cieszyć się przyrostem kompetencji zawodowych, to ja tylko coraz większą
frustrację odczuwałam. Teraz czytam wyłącznie dla przyjemności, co w efekcie
ostatecznym gwarantuje mi znaczący wzrost wiedzy i umiejętności wszelakich,
zawodowych również, choć tych przez najbliższy rok, albo i dłużej, wykorzystywać
nie zamierzam.
Ale do rzeczy!
Aby Waxman w sposób lekki i pełen kąśliwego humoru opowiada o sprawach
ciężkich i śmiertelnie poważnych. Tak, śmiertelnie, ponieważ jest to opowieść o
radzeniu sobie z żałobą.
O niewyobrażalnej traumie i powolnym, krok po kroku
wychodzeniu z niej.
To historia odzyskiwania własnego życia, do którego po
śmierci najbliższej osoby odbieramy sobie prawo, bo jakże to tak być dalej,
kiedy jego czy jej już nie ma?
To świadectwo ogromnej siły, którą w sobie mamy, nawet
wówczas, gdy wszystko w nas rozpadło się w drobny pył a ostatnie atomy zapachu
kochanej osoby są już prawie niewyczuwalne w tym jedynym niewypranym swetrze.
I przypomnienie o tym,
jak ważne jest wsparcie innych, nawet jeśli na co dzień nie da się z
nimi wszystkimi wytrzymać.
Poza tym wszystkim jest to również genialny podręcznik
ogrodnictwa dla początkujących, dodatkowo pięknie ilustrowany.
A teraz przepraszam, ale gotowana przeze mnie kapusta właśnie
postanowiła skomentować moje umiejętności kulinarne.
„Pasjonaci. Rozmowy o
tym, co w życiu ważne”
Dorota Kowalska
Po raz kolejny w moim życiu nastąpił moment, w którym zastanawiam
się: no, dobra, ale co dalej? Bo tak, jak do tej pory, to już nie da rady. Chciałabym zupełnie
inaczej. Ale jak?
I czytam piętnaście wywiadów z ludźmi, którzy niewątpliwie osiągnęli
sukces, z nadzieją, że sobie na to moje pytanie odpowiem tym razem konkretnie. I poznaję jeszcze bliżej piętnaście bardzo znanych
osób. Przyjemność to ogromna, a największa podczas rozmowy o książkach ze Zbigniewem Mikołajko, bo poczułam wspólnotę czytających.
I kończę lekturę widząc wyraźnie, w jak wielu momentach zabrakło mi odwagi, cierpliwości i wiary. Ale jeszcze nic straconego. W końcu w życiu najważniejsze jest życie!
Z pasją.
PS. Kupiłam sobie najgrubszy zeszyt świata!
„Na krawędzi uczuć”
Anna Partyka-Judge
Ta książka, za nim do mnie trafiła, odbyła podróż liczoną
nie w setkach, ale już w tysiącach kilometrów. Najpierw z Polski do Hiszpanii a
potem z powrotem.
I po co to całe
zamieszanie?
Po dedykację!
Kiedy już w końcu przeprowadzę się do Pucka to w moim
pokoju będzie specjalna półka na książki napisane przez moje utalentowane
koleżanki i sadząc po tym, jak szybko one piszą i wydają kolejne, to ta półeczka
będzie musiała być długa.
„Na krawędzi uczuć” to trzecia po „Puzzlach” i „Monopoly –
gra o wszystko” powieść Anny. Z ciekawością do niej sięgnęłam, też ze względów zawodowych.
Jestem psychologiem i byłam bardzo ciekawa, jak Anna poprowadzi wątek psychoterapii
sześciu kobiet po przejściach.
Przyznam, że jestem troszkę zaskoczona. Chyba
spodziewałam się po zapowiedziach czegoś odrobinę innego. Bo ja to bym chciała
tak do bebechów! A tu łagodnie, i jak zwykle u Ani z uśmiechem na ustach i dużą
ilością zdrobnień.
Ale za to cudowna okładka, bo czy może być coś piękniejszego
niż morze?!
I niespodzianka, gdyż jedna z bohaterek okazuje się być moją
imienniczką i tak jak ja przebywa na nauczycielskim urlopie dla poratowania
zdrowia.
Cóż, nie pozostaje mi chyba nic innego jak wygooglać sobie jakiś
luksusowy hotel nad samym brzegiem Bałtyku i liczyć na to, że na miejscu
znajdzie się ktoś, kto pomoże mi spojrzeć z dystansu na moje pogmatwane życie.
„Protektor”
Jola Czemiel
O ile książki z biblioteki wypożyczam przypadkowo, by przekonywać się raz za razem, że przypadki nie istnieją o tyle „Protektora” nabyłam drogą kupna i to bezpośrednio od autorki. Teraz jestem dumną posiadaczką egzemplarza z bardzo osobistą dedykacją.
Osobistą, bo nie będę ukrywać, że autorkę znam i bardzo lubię. Poznałyśmy się na warsztatach pisarskich, współtworzymy grupę literacką Verte, Jola jest też najwierniejszą czytelniczką moich opowiadań, wspiera mnie i motywuje do pisania, jak mało kto, za co jestem jej niewymownie wdzięczna.
Nie spodziewacie się chyba teraz żadnej obiektywnej recenzji książki, prawda? Znacie mnie, ja tu sobie recenzuję bardzo subiektywnie od zawsze i teraz też nie będzie inaczej. A piszę o tej naszej znajomości wcale nie bezinteresownie. Najzwyczajniej w świecie chcę samej sobie dodać odrobinkę wartości, poczuć przynależność do świata pisarzy prawdziwych i ogrzać się w promieniach sławy, którą Jola osiągnie niewątpliwie.
„Protektor” jest
skonstruowany na wzór dobrego hollywoodzkiego filmu sensacyjnego. Sceny następują po sobie
szybko, jak w kalejdoskopie. Żadnej dłużyzny. Żadnego zbędnego opisu. Żadnego
niepotrzebnego dialogu. Właściwie nie można odwrócić głowy od ekranu ani na
moment, bo straci się tą najważniejszą informację i już do końca projekcji
będzie się sąsiadowi po prawej zadawało pytanie: kurde, ale o co chodzi?
Postaci sporo, każda zarysowana akurat na tyle dokładnie, że można dość szybko
wybrać sobie obsadę idealną (no, dobra, z jedną postacią miałam problem, bo
nijak mi księżulo z ciernistych krzewów do całego obrazu nie pasował).
Miejsc
akcji też sporo, więc przy okazji pozwiedzać można pół świata i kawałek Polski
również, Białystok konkretnie. Szkoda tylko, że polscy naukowcy mają takie niezbyt
polskie nazwiska, ale to pewnie po to, by umożliwić im wielką międzynarodową
karierę, więc wybaczam.
Nie jestem archeologiem, nie znam się na mumiach ani
kosmitach, ani na elektronice, ani na broni ( ups, wychodzi na to, że na niczym
się nie znam), ale mam wrażenie, że te wszystkie sprawy są potraktowane przez
autorkę z dużą dbałością o poprawność merytoryczną i to w najmniejszych
szczegółach.
Czuję się po lekturze zdecydowanie mądrzejsza w tych kwestiach. I wyłącznie
w tych, albowiem, co do tego, kim jest tytułowy Protektor, to nadal jestem
mocno zdezorientowana. I nawet trochę na Jolę zła, złością podobną tej,
jaka pojawia się u mnie, gdy pod koniec naprawdę świetnego filmu, ukazuje się znienacka
napis: koniec części pierwszej. A ja czekałam na wyjaśnienie zagadki i to niosące
ulgę zjawisko „aha!”.
I teraz nie wiem tak do końca, czy ja się pogubiłam w tej
genialnej, napisanej z charakterystycznym dla Joli poczuciem humoru, ale jednak strasznie skomplikowanej fabule, czy to faktycznie jest
na razie cześć pierwsza?
I wiecie co? Wcale nie przeszkadzało mi pierwsze
skojarzenie z filmem „Kingsman” ani kilka naprawdę drobnych redakcyjnych
niedociągnięć. Natomiast brak jakichkolwiek informacji o autorce, na
fantastycznej bądź co bądź okładce, uważam za karygodny błąd. W końcu nie każdy zna
Jolę i może ktoś chciałby się jednak dowiedzieć, cóż to za kobieta tak mu w
głowie namieszała?
„Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”
Dorota Masłowska
No, takiego tytułu nie mogłabym nie przeczytać!
Tak sobie myślałam, biorąc książkę z bibliotecznej półki i
nie zważając na to, że Dorota Masłowska niekoniecznie moją ulubioną autorką
jest. Dodatkowo skusiła mnie okładka, te literki, te naklejki… te wspomnienia
lat dziecięcych.
I na fali tego radosnego uniesienia przeczytałam jednym
haustem kilka felietonów, a potem jednak musiałam wziąć kolejny oddech i to był
błąd. Wraz z wypuszczonym powietrzem mój entuzjazm drastycznie
opadł.
Zdania wydawały mi się konstrukcjami stanowczo zbyt
zawiłymi. Bogactwo niespotykanego w mowie potocznej słownictwa męczyło, jak
nadmiar arcydzieł malarstwa renesansowego upchnięty w jednej ciasnej, źle
doświetlonej i dusznej sali. Tematy felietonów opuszczały orbitę moich
zainteresowań z szybkością Sokoła Millennium pilotowanego przez młodego jeszcze
Indianę Johnsa. Sama autorka wydała mi się zaś bardzo starą kobietą, mimo iż pokoleniowo
mogłaby być właściwie moją malutką córeczką.
Doczytałam do końca z rozpędu i jak ciężki transatlantyk dobiłam
do nabrzeża, nie czyniąc wszakże większych zniszczeń, ale i bez fanfar
orkiestry dętej.
Masłowska niewątpliwie zdolną użytkowniczką języka polskiego
jest i wnikliwą obserwatorką przyziemnej codzienności także, ale te felietony,
pisane raczej z obowiązku wywiązania się z danego słowa, zanadto zapachem
kotletów mielonych przesiąkły a ich „wege” skład wcale nie sprawia, że mniej mi
się będą odbijać.
Zastanawiałam się nawet, dlaczego?
Dlaczego nie podoba mi
się to tak bardzo, jak powinno mi się podobać skoro jestem idealnym targetem?
Nadwrażliwa,
zdziwaczała, emocjonalnie pokiereszowana humanistka to przecież ja!
I już
wiem.
Ta błyskotliwa i ponoć diabelsko śmieszna
analiza kultury współczesnej, jak reklamuje ten produkt Zofia
Król, redaktorka naczelna magazynu, dla którego felietony powstały nim magazyn ów działalność zawiesić był zmuszon, miała uczynić mnie mądrzejszą. A to jest
absolutnie niemożliwe, albowiem, mąż mój potwierdzi to bez wątpienia nawet
wyrwany ze snu w samo południe, ja już jestem najmądrzejsza na świecie!
„Między nami samicami”
Aleksandra
Piotrowska, Irena A. Stanisławska, Dorota Sumińska
Dobrze czasem usiąść w babskim gronie i pogadać o życiu, mężczyznach
i innych kobietach.
Od kilku miesięcy siedzę w domu i troszkę mi takich
kobiecych rozmów brakuje. Z przyjemnością przysiadłam się więc do trzech
dojrzałych i mądrych pań, by przy kawie i bezcukrowych ciasteczkach poprzyglądać
się sytuacji współczesnej kobiety.
Bo niby tak dobrze już jest, a jednak wciąż jest bardzo źle.
Tak, wywalczyłyśmy sobie, jako kobiety sporo.
Możemy głosować (w przeważającej części na facetów, ale jednak
możemy).
Możemy studiować dowolny kierunek ( ale nadal ksiądz przy kolędzie
zdziwi się, że jak to, kobieta a tak dobrze wykształcona?!)
Możemy pracować w dowolnie wybranym zawodzie (ciężej i za mniejsze
pieniądze niż faceci, ale możemy, bylebyśmy przy tym nie zapomniały ugotować obiadu
i wyprać mężowskich brudnych gaci). Możemy nosić spodnie i buty na płaskich
obcasach (co prawda natychmiast stajemy się nieatrakcyjne dla płci przeciwnej,
ale przecież to nasz wybór).
Możemy nie wyjść za mąż i nie urodzić dziecka ( cóż, większość
się nad nami ulituje, bo najwyraźniej coś z nami nie tak).
Możemy to wszystko robić.
Tylko musimy bardzo uważać, bo wyzwą nas od feministek, a to
będzie nam bardzo trudno znieść.
Dlaczego?
Bo jesteśmy instrumentalnie uwarunkowane do bycia potulną,
grzeczną i miłą dziewczynką i uważamy to za jedyną drogę do odniesienia
sukcesu. Co gorsza wmawiamy to swoim córkom, ucząc je od najwcześniejszych lat,
że mają być miłe, grzeczne i seksowne. Brr…
A swoją drogą to ciekawe, że tylko u najwyżej rozwiniętych
ssaków czyli nas ludzi i delfinów (tak,
delfinów właśnie!) funkcjonuje
zjawisko gwałtu. Przypuszczam, że to jakiś fatalny skutek uboczny nadmiernie rozrośniętego
organu ( i nie ma na myśli penisa).
„Cukiernia w ogrodzie”
Carole Matthews
Odłożyłam na bok
Murakamiego i postanowiłam odpocząć nad brzegiem kanału Grand Union w Cukierni Fay. Ciastki na okładce i przystojniak na barce
miały mi zapewnić niewymagającą rozrywkę.
I pewnie tak właśnie by było, gdyby
nie to, że losy głównej bohaterki, już od pierwszego akapitu, aż nadto
przypominały moją aktualną sytuację. Zamiast rozkoszować się zapachem świeżo pieczonych
ciast i angielską przyrodą, cały czas miałam paskudne uczucie, że autorka,
nomen omen Carole, pisze o mnie.
Kilka drobnych i nieistotnych szczegółów się
nie zgadzało, ale to w końcu powieść, a nie dokument. Czytałam więc historię
kobiety, która próbowała zadowalać wszystkich przez cały czas, płacząc
równocześnie nad własnym losem i wykrzykując od czasu do czasu sarkastyczne
uwagi w stronę autorki. No, bo jakim cudem ma tu do mnie przypłynąć ten „Łapacz
snów” skoro ja tak daleko od kanału mieszkam?! Poza tym, to naprawdę stara już jestem
i nie miałabym siły za nim biec. Odpłynąłby sobie spokojnie tam skąd przybył, a
ja patrzyłabym, jak znika za zakrętem otulona w ohydny, ale za to bardzo ciepły
sweter.
A teraz
poważnie.
Podobała mi się ta opowieść. I przyszła do
mnie, jak wszystkie zresztą, w odpowiednim momencie. Bo ja sobie właśnie tuż
przed lekturą siedziałam, otulona w swój paskudny szary sweter i myślałam, że
mając do dyspozycji wyłącznie moje życie, nudnawe i pozbawione przygód, a
ostatnio ograniczone prawie wyłącznie do czterech ścian mieszkania i zatłoczonych
poczekalni w przychodniach wielospecjalistycznych, to chyba nigdy w życiu nie
napiszę niczego ciekawego.
No, bo ileż można o sobie?!
I w trakcie czytania dotarło do mnie, że może właśnie
trzeba.
W końcu ja chyba lepiej siebie samą znam niż ta cała Carole
;)
„Strażnik rzeczy zagubionych”
Ruth Hogan
Czasem dobrze jest nie przeczytać blurba ani rekomendacji
umieszczonych na okładce. Właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, by wszystkie książki
miały na okładkach wyłącznie tytuł. Nazwisko autora mogłoby by być umieszczone
zasadniczo już w środku. Albo i na samym końcu. Dowiadywalibyśmy się już po wszystkim, któż to
tak nas zachwycił lub rozczarował.
Powieść autorstwa Ruth Hogan zdecydowanie mnie zachwyciła. I
nie fabułą, chociaż pomysł mi się bardzo spodobał, ale techniką wykonania.
Czytałam i podziwiałam sposób prowadzenia historii.
Od
pierwszego do ostatniego zdania, które w tym przypadku jest dokładnie tym samym
zdaniem, byłam pod wrażeniem wrażliwości i uważności autorki oraz jej dbałości
o szczegóły.
Czytałam i zastanawiałam się nad tym, jak ona to zrobiła ta
cała Ruth, że, mimo iż bardzo chciałam, to nie mogłam przeczytać tej książki szybko.
Spędziłam wśród zagubionych przedmiotów kilka dni, mimo, że książka miała dokładnie
tyle samo stron, co moja poprzednia lektura.
I przyszło mi do głowy, że książki
są jak klatki schodowe. Jedne przypominają nudnawe i niczym niewyróżniające się
wnętrza bloków z wielkiej płyty. Wchodzisz do takiej klatki i jak najszybciej
chcesz znaleźć się na swoim piętrze. Przeskakujesz po dwa, trzy schody na raz.
Może zatrzymasz się na półpiętrze, żeby złapać oddech, albo przeczytasz znajome
nazwisko na drzwiach i tyle.
Inne są jak klatki schodowe secesyjnych
kamienic. Wbiegasz, bo chcesz jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu i
nagle zauważasz rzeźbioną poręcz, czujesz wypolerowane przez tysiące dłoni
drewno, słyszysz trzeszczące pod stopami schody.
Zwalniasz.
Drobinki kurzu
tańczą w promieniach słońca wpadających przez witrażowe okna. Wyłożona mozaiką ściana mieni się wszystkimi kolorami. Idziesz powolutku, chłonąc to całe
piękno i kiedy stajesz już przed swoimi drzwiami wcale nie wchodzisz od razu do
środka tylko spoglądasz w górę, podziwiając serpentyny schodów. Nabierasz
ochoty, żeby tam iść, pomyszkować na strychu, a może nawet wleźć na
dach i stamtąd popatrzeć na panoramę miasta.
I ta książka właśnie taka jest!
A gdybyście chcieli sięgnąć po „Strażnika rzeczy zagubionych”
to koniecznie, zanim zaczniecie czytać, zaparzcie sobie pysznej herbatki.
„Blondynka w Japonii”
Beata Pawlikowska
Serio?!!!
AAAAAAAAA!!!!!!!!!!!
Japonia.
Szaleństwo kwitnących wiśni.
Makaki wygrzewające się
w ciepłych górskich źródłach.
Święta góra Fuji.
Fascynująca odmienna kultura.
Gejsze.
Przepracowani współcześni samurajowie.
A Blondyna łazi po tej cudownej krainie, marznąc, bo źle odczytała
prognozy pogody i zanudza czytelnika głośnym burczeniem własnych kiszek, gdyż w
całej Japonii nie znajduje absolutnie nic, co mogłaby zjeść i nie zapomina przypomnieć
o tym w każdym z 48 rozdziałów książki.
No i herbaty też nie ma gdzie się napić, bidulka.
I jeszcze ci
Japończycy tacy okropni, tacy nieindywidualni, tacy zgodni z instrukcją, no
jakże tak można żyć!
Cóż, dowiedziałam się sporo o Beatce i chyba rozumiem
dlaczego podróżuje samotnie.
Nie polecam. Serio.
„Sekretne życie drzew”
Peter Wohlleben
Od razu powiem – jestem zachwycona! Ta
książka powinna być lekturą szkolną na prawach podręcznika biologii. Obowiązkową!
Przeczytałam nie tyle ze zdumieniem, bo jako osoba wysoko wrażliwa od dawna
postrzegam drzewa, jako istoty czujące i myślące, co z wielkim podziwem. Dla
tych niesamowitych roślin, to się rozumie samo przez się, ale także dla autora,
który pięknym językiem i z ogromną empatią opisał niełatwe życie drzew w świecie
zdominowanym przez człowieka.
Jestem przerażona tym, jak my – ludzie, w swojej ignorancji
i przekonaniu o własnej wyższości ponad innymi gatunkami bezmyślnie się
zachowujemy. Ile wyrządzamy krzywdy stworzeniom o wiele od nas szlachetniejszym.
Wydajemy miliardy by zbroić się do bratobójczych walk i na realizację marzeń o
podboju kosmosu, a nie znamy w ogóle tego, co mamy tuż przed nosem. I
najprawdopodobniej poznać nie zdążymy.
Żałuję bardzo, że nigdy nie doświadczę uzdrawiającego
kontaktu z dziewiczym lasem, (bo takiego lasu już nigdzie nie ma). Wiem już,
dlaczego spacer po lesie iglastym, sztucznie nasadzonym, wcale nie jest dla
mnie relaksem a wręcz wzbudza niepokój. Jeszcze bardziej kocham brzozy – wariatki,
które żyją krótko, ale w pełni. Mój ukochany park, mimo niewątpliwej urody,
pozostanie już dla mnie na zawsze miejscem tak samo smutnym, jak ogród
zoologiczny. I nie wiem czy będę potrafiła powstrzymać się przed przytuleniem i
przeproszeniem każdego miejskiego drzewa – dziecka ulicy.
A już na pewno nigdy
więcej żadnemu drzewu nie podetnę gałęzi!
PS. Nie wiem czy odważę się przeczytać „Duchowe życie zwierząt”
tego samego autora skoro nawet muszki owocówki śnią.
„Przedostatnie
marzenie”
Angela Becerra
Sądziłam, że czasy, kiedy to zarywałam pół nocy by dokończyć
lekturę dawno minęły i spieszę donieść, że był to sąd całkowicie mylny.
Bezmyślnie
wzięta z bibliotecznej półeczki książka sprawiła, ze zarwałam nocki dwie.
Mogłam sobie na to pozwolić, albowiem mam wolne i nie muszę zrywać się o świcie
do pracy. Mogłam też spokojnie czytać w dzień, przecież mam wolne. Otóż czytałam
również w dzień.
Mój mąż powiedziałby, że tym razem przynajmniej nie zmarnowałam
ciężkiej pracy autorki. Zwykle czytam bowiem bardzo szybko i po kilku godzinach
książka staje się już całkowicie bezużyteczna. Ta reguła nie dotyczy jedynie genialnych
poradników podpowiadających, jak prowadzić satysfakcjonujące i twórcze życie.
„Przedostatnie
marzenie” poradnikiem nie jest. Jest powieścią.
Powieścią o miłości. Miłości niemożliwej. Napisaną niemożliwie egzaltowanym
językiem przypominającym brazylijską, a w tym przypadku kolumbijską, mydlaną
operę, mdlącym zapachem wody różanej i hipnotyzującym graną non stop etiudą
opus 10 ner 3 E-dur Chopina. Czemuż więc ja to u diabła czytałam nieprzerwanie
noc i dzień i noc kolejną? Powiem wam – żeby skończyć!
Historia, zakręcona
przez trzy pokolenia, dwa kontynenty i jeden fortepian tak mnie wciągnęła, że koniecznie musiałam dowiedzieć się jak się zaczęła. Tak, tak, autorka perfidnie zaczyna od
samiuśkiego końca, małpa jedna, i każe czytelnikowi przetrzymać te tysiąc
dziewięćset pięćdziesiąt trzy odcinki serialu komplikując losy bohaterów zaiste
mistrzowsko, a Tristesse już zawsze będzie mi się kojarzyć z Cannes.
„Namiot”
Margaret Atwood
Dobra książka to gruba książka, a przynajmniej
z lekką nadwagą. Chuda książka dobra być nie może, głównie z tego powodu, że
zbyt szybko się kończy. Reguła ta nie dotyczy jedynie poezji. Tomiki poezji
powinny być szczupłe albowiem zawierają myśli tak skondensowane, że ich przedawkowanie
może być niebezpieczne. Wypuszczając w świat swoją anorektyczną zieloną książeczkę
byłam trochę zawstydzona tym, że piszę, bo chcę i wydaję bo mogę, choć lektury
wystarczy ledwie na jedną filiżankę herbaty. Do niedawna byłam też mocno zawstydzona
tym, że obiecując formę dłuższą popisuję, zresztą bardzo niesystematycznie,
foremki coraz krótsze. Aż wzięłam do ręki cieniusią książeczkę pełną króciuteńkich tekstów. Stała
sobie skromnie obok „Opowieści podręcznej” i kilku innych pokaźnych pozycji i
jak wynika z pieczątek bibliotecznych, do domów zapraszana była jedynie cztery
razy w ciągu ostatnich dwunastu lat. No tak, dobra książka to gruba książka… A
wcale nie! „Namiot” to jedna z najlepszych książek jakie czytałam. Wróć. Jaką
czytam. Po raz kolejny, i kolejny, i jeszcze raz. I nie wiem czy szybko oddam,
by znów bezczynnie stała na półce. I nie pytajcie mnie o czym to jest, bo to
jest dokładnie o wszystkim. I ja się oczywiście nie mam zamiaru porównywać z
wielką pisarką, autorką światowej sławy, która bądź co bądź kilka grubych książek
jednak napisała, ale tak mi przyszło do głowy, że może jednak nie powinnam się
wstydzić.
A
opowiadanie tytułowe polecam szczególnie.
"Zapach Czekolady"
Ewald Arenz
Wraz
z początkiem roku następuje wysyp różnorodnych postanowień i wyzwań. Czytelniczych
także. Jako dusza niesportowa i pozbawiona genu rywalizacji programowo nie
podejmuję żadnych. Nie będę ani zmuszać się do całkowitej rezygnacji z czegoś,
co bardzo lubię, tylko, dlatego, że to niezdrowe, ani ukulturalniać i
intelektualizować się na siłę w tempie dwóch nowości wydawniczych na tydzień. Nadal
będę robić niesystematyczne wycieczki do biblioteki miejskiej i na chybił
trafił wybierać książki z trzech środkowych półek. I nadal będę przyjmować niezbędne
dla zachowania pogody życia coraz większe dawki gorzkiej czekolady. Nie jestem jednak
pewna, czy po lekturze „Zapachu czekolady” zdołam nie ulec pokusie zakupienia również
sporej porcji pralinek a wcześniej wykupienia wycieczki do Wiednia, którego opisy
autorstwa Ewalda Arenza ożywiły dawne wspomnienia. I to chyba jest dla mnie
największa wartość tej książki. No, może poza poczuciem pełnego zrozumienia
cierpień głównego bohatera narażonego na atak zapachów wszelakich w ogromnym
natężeniu i współczucia wobec skutków tej nadwrażliwości. Bo sama historia
wydaje mi się mocno przekombinowana i dla mnie zupełnie spokojnie mogłaby się
zakończyć tam, gdzie pisarz zdecydował się rozpocząć część drugą. Cały czas
zastanawiam się też nad tym, jak u licha można się kochać na kilogramach
rozsypanego cukru, no chyba, że byłby to cukier puder. I co na to sanepid? Ale
przyznaję, napisane to jest bardzo przyjemnie. Tak przyjemnie, że mimo wydarzającej
się tragedii nie jestem w stanie uronić nawet jednej łezki. Sprawił to zapewne
unoszący się wszędzie zapach czekolady.
„Dywan”
Terry Pratchett
Nie
przepadam za literaturą Fantasy. Właściwie to jej nawet nie lubię. Ilość postaci,
zawiłe wątki, zazwyczaj monstrualne tło historyczne i szczegółowe opisy wielu
bitew odstraszają mnie skutecznie. A Pratchetta kocham. Od „Czarodzicielstwa”
po „Kiksy klawiatury”. I najwyraźniej jestem idealną czytelniczką, albowiem
jego książki mnie śmieszą tak, jak sobie tego życzył.
Tym razem ubawiłam się setnie, czytając coś,
co napisał jako siedemnastolatek, a ulepszał już jako dojrzały autor. Wyszło,
jak zwykle genialnie, od kropki wielkości miasta Ware do kropki postawionej na
konturowej mapie Wielkiej Brytanii oznaczającej miejsce zamieszkania Johnego. Bardzo
się cieszę, że nowy rok zaczęłam właśnie od tej lektury, albowiem ustawia ona
idealnie perspektywę dla wszystkich ewentualnych kataklizmów, jakie mogą się w
nim przydarzyć. Żałuję tylko, że nie posiadając ani jednego dywanu nie mogę
wyskubać sobie kłaczka kurzu na szczęście. Byłoby łatwiej znosić to, że nie
pamiętam przyszłości. I bardzo was proszę, stąpajcie delikatnie!
PS. Tylko ty możesz uratować ludzkość.
"Coaching twórczości"
Magda Fres
Kiedy dopada cię blokada twórcza
i trzyma bardzo, bardzo długo. Gdy wydaje ci się, że wszystko na tym świecie
jest ważniejsze od twojej twórczości. Wątpisz we własny talent. Czasu na żadne twórcze
działania nie masz. Wreszcie orientujesz się, że właściwe to już od dawna nie żyjesz,
a nawet, jeśli jeszcze oddychasz, to nie tak głęboko, jakbyś chciała. Kiedy
masz ochotę pieprznąć tym wszystkim, z dnia na dzień rzucić dobrze płatną pracę
i wyjechać gdzieś na koniec świata, to zanim to zrobisz, przeczytaj książkę
Magdy Fres. Chociaż nie, zanim weźmiesz do ręki tę książkę, weź sobie
przynajmniej jeden dzień wolnego. Ostatecznie możesz rozpocząć lekturę w
weekend, ale wtedy poproś kogoś z domowników by odebrał przesyłkę od kuriera i
przekazał ci ją dopiero w sobotę rano. Czemu nie w piątek wieczorem? Z tej
prostej przyczyny, że cały piątkowy wieczór będziesz miała zajęty gotowaniem,
sprzątaniem, praniem, prasowaniem, myciem okien i wszystkimi tymi obowiązkami,
których przez następne kilka dni nie tkniesz, bo zajmować się będziesz wreszcie
tym, co naprawdę ważne, czyli sobą samą i twoja twórczością. Będziesz z
wypiekami na twarzy czytać o tym, jak pokonać lęk przed sukcesem (bo przecież
porażki już się nie boisz, porażki masz oswojone), jak się zmotywować, jak
znaleźć czas na wszystko i przede wszystkim skąd wziąć odwagę. Będziesz wykonywać
w skupieniu wszystkie ćwiczenia. Będziesz płakać z żalu, wzruszać się,
wściekać. Odkryjesz kilka rzeczy, których wcale nie chciałaś odkrywać i wiele
razy się zdziwisz. A wszystko po to, by, gdy piorun inspiracji już rozbłyśnie w
twoim umyśle, ryknąć: Jestem tęczowym lwem!!! I stworzyć w końcu to, co od dawna
stworzyć zamierzałaś. Bo od chwili, gdy skończysz czytać „Coaching twórczości”
Magdy Fres i skrupulatnie zastosujesz jej metodę, nic już nie będzie takie samo.
A jeżeli przypadkiem wcale nie uważasz się za artystę i wcale nie chcesz niczego
tworzyć, to tym bardziej zachęcam cię do lektury, bo to jest po prostu świetnie
napisana rzecz, lekko i z humorem, ale pełna rzetelnej psychologicznej wiedzy
popartej ogromnym osobistym doświadczenie autorki.
"Przystanek Norwegia.
W poszukiwaniu zorzy"
Renata Bang
Norwegia. Miejsce, w którym kiedyś chciałabym się znaleźć. Jestem
przekonana, że czułabym się tam bardzo dobrze, nawet w długą polarną noc. Bo
jakże można było by być nieszczęśliwym tam, gdzie życie toczy się bez
wszechobecnego u nas pośpiechu a w górskich wędrówkach towarzyszą nam nie tłumy
turystów w klapkach, ale renifery i trolle.
Biorąc do ręki bardzo starannie
wydaną książkę, z cudowną zorzą polarną na okładce i zakładce, z gładziutkimi
bielutkimi kartkami, pełną zdjęć ukazujących piękno norweskiej przyrody i
przesympatycznych rysunków reniferów zapowiadających dobrą zabawę spodziewałam
się treści równie hipnotyzującej jak norweskie powietrze. I odnalazłam ją,
jednak dopiero pod sam koniec lektury.
Norweskie przysłowie mówi: „Gdy wychodzisz
na spacer nigdy nie jesteś zły”. A ja czytając książkę Renaty Bang poczułam
złość. Dlaczego? Bo zamiast nieśpiesznego spaceru po uroczych zakątkach
Norwegii zostałam porwana w ekspresową podróż, w zdezelowanym kamperze, w
którym lodówka grzeje zamiast chłodzić i nie działają tylne światła. Do tego
zostałam wręcz zmuszona do błyskawicznego przyswojenia miliona informacji o tym
uroczym kraju. Zasadniczo nic w tym złego, ale zostały one przedstawione raczej
w stylu szkolnego wypracowania niż zauroczonej krajem dorosłej kobiety.
Momentami czułam się wręcz jak uczennica odpytywana przez nauczycielkę historii
lub geografii, a niestety obu tych przedmiotów szczerze nie lubiłam w czasach
szkolnych i marne z nich miałam oceny.
Mniej więcej w połowie lektury
porzuciłam tekst i skupiłam się jedynie na zdjęciach. Tak dotarłam do rozdziału
przedostatniego i rozbawiona stwierdziłam, że gdybym mieszkała w Norwegii i
posługiwała się dialektem, mogłabym sobie swobodnie od czasu do czasu szpetnie zakląć
i nikt by nie miał o to do mnie pretensji.
A potem przeczytałam rozdział
ostatni i faktycznie szpetnie zaklęłam.
Gdybym przez fiordy Norwegii mogła przejść
w towarzystwie Reni i Renka, byłaby to podróż cudowna i magiczna. Pojęcia nie mam,
dlaczego autorka nie zdecydowała się na taką formę dla całej historii? Mam nadzieję,
że powodem jest wyłącznie to, iż ma w planach wydanie książki kolejnej, tym
razem o przygodach dzielnych reniferów, adresowanej do małych i dużych dzieci,
koniecznie z ilustracjami Mileny Górskiej.
Ja już ustawiam się po nią w kolejce.
"Gra na wielu bębenkach"
Olga Tokarczuk
Od kilkunastu minut siedzę i próbuję spisać swoje wrażenia
po przeczytaniu jednego z opowiadań i wygląda to mniej więcej tak: Zaczynam
zdanie, dochodzę do połowy, kasuję, zaczynam raz jeszcze, uznaję, że jest do
bani, kasuję, próbuję zupełnie inaczej, czytam, decyduję, że to jednak nie to,
kasuję, kolejny raz zaczynam i czuję, że wcale nie to chciałam powiedzieć. I
tak w nieskończoność.
Normalka, powiecie. Praca nad tekstem tak przecież wygląda.
A ja wam mówię, że wcale nie. Nie, bo ja siadam i po prostu piszę. Słowa przychodzą
same i same układają się w wystarczająco dobre zdania. Ja tylko staram się bardzo
szybko uderzać w klawiaturę tak, by ich nie pogubić.
Pomyślicie, że być może tym
razem usiadłam do pisania, nie wiedząc, co chcę napisać. To by tłumaczyło nieporadne
składanie zdań i wysiłek, którego zwykle podczas pisania nie odczuwam. Niestety
jest znacznie gorzej.
Ja przeczytałam opowiadanie idealne. Ledwie czternaście
stron tekstu, których lektura zajęła mi może ze dwa kwadranse, stało się dla
mnie czymś w rodzaju wzorca metra z Sevres. Boże, jak ja chciałabym tak pisać! Bez żadnych zbędnych słów, zachowując pozory zwyczajności, umieć opisać
nieopisywalne i pozostawić zaskoczonego czytelnika tonącego we łzach wzruszenia
wcale nie nad losem bohaterki, ale nad pięknem dzieła, z którym właśnie miał
styczność.
Ariadna na Naksos.
„Jak cię zabić,
kochanie?”
Zachwalany przez koleżankę autor, był mi dotychczas kompletnie
nieznany, postanowiłam więc sprawdzić czy i ja stanę się jego fanką. Rozpoczęłam
przygodę od pozycji, którą to „Książę komedii kryminalnej wraca w wielkim stylu”,
jak twierdzi pan Paweł Płaczek i po przeczytaniu której, nie będę potrzebowała
do szczęścia nic więcej, jak przekonuje pani Monika Finotello.
Czy Rogoziński księciem? Mam pewne wątpliwości.
Czy lektura mnie uszczęśliwiła? Bynajmniej.
Rozbawiła raczej, szczególnie pojawiająca się w pewnym
momencie postać Hrabiny wywołała mój uśmiech, ale nie aż tak, żebym się głośno roześmiała.
Szkoda, bo przecież to komedia wielu pomyłek i ja bym chętnie, aż do rozpuku. Czytało
się to nawet przyjemnie, szybko i bezrefleksyjnie. Jak dla mnie jednak nieco
zbyt przewidywalnie.
I tylko zakończenie mocno mnie rozczarowało, ale oczywiście
go nie zdradzę. Przeczytajcie sami.
"Mama, smoczek!"
Magda Fres
Czasem, gdy bodźców w koło nadmiar a
biomed zdecydowanie niekorzystny, jedyną zasadą, jaką kieruję się przy wyborze książki
jest ta inżyniera Mamonia. On lubił wyłącznie piosenki, które znał. Ja rzucam się na książki znanych mi
autorów.
Tym razem
rzuciłam się na książkę koleżanki psycholożki, wiedząc, że będzie to lektura wspaniała, albowiem koleżanka jest uzdolniona
okrutnie. I chociaż matką nigdy nie byłam i nie będę, to z ogromnym wzruszeniem
i niekłamaną przyjemnością przeczytałam opowieść o początkach macierzyństwa pewnej Małgosi.
Moje wzruszenie zapewne wynikało także z tego, że jednak sporo Magdy, którą troszkę
znam i bardzo lubię, w tej Małgosi jest.
Czytając,
miałam wrażenie, jakby to była rozmowa z przyjaciółką przy kawiarnianym
stoliku. I oczywiście, jak każde takie spotkanie, trwała zbyt krótko. Jestem przekonana,
że nawet jeśli nie znacie autorki, będziecie się czuły po lekturze dokładnie
tak samo. Dlaczego?
Po pierwsze -
forma. To jest osobisty i intymny dziennik
młodej matki. Skoro ktoś daje nam do przeczytania swój pamiętnik, to taka relacja
jest wręcz z definicji bliska. No, chyba że wykradliśmy go niecnie i teraz
czytamy w poczuciu winy lub knując zemstę na naiwnym autorze.
Po drugie –
styl. Lekko i z humorem o sprawach nie tylko radosnych, ale też trudnych, wzbudzających
lęk, traumatycznych. Mądrze o relacjach damsko męskich i nie tylko. Z dystansem
o coraz mniej przyjaznym świecie.
Po trzecie
– treść. Kopalnia wiedzy o smoczkach i butelkach, diecie niemowlaka, sposobach na
usypianie i wręcz survivalowe porady jak przetrwać w mieście z małym dzieckiem.
Po czwarte
– energia. Fantastyczna, pozytywna i tak, jak napisano na okładce: Ta historia
dowodzi, że energia wszystkich ludzi pochodzi od kobiet. Tylko i wyłącznie.
Serdecznie polecam, a sama biegnę do
biblioteki, z nadzieją, że mają tam też pozostałe książki Magdy
"Sztuki
i sztuczki"
John Lewis – Stempel
„Prywatne życie łąki”
Kiedy usłyszałam
o istnieniu tej książki od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Gdy zobaczyłam
ją na półce księgarni, złapałam w ręce nieomal instynktownie. Zachwyciłam się tym,
jak pięknie została wydana. Twarda oprawa. Cudownie naturalnie pachnący
szorstki papier. Zielone jak trawa brzegi kartek. Piękna wyklejka okładki i wspaniałe
ilustracje. Szczegółowa mapa opisywanej dzień po dniu, miesiąc po miesiącu,
angielskiej łąki. A na końcu jeszcze lista łąkowych książek, lektur obowiązkowych
autora od dzieciństwa zafascynowanego przyrodą.
Nie przeczytałam tej książki od razu po zakupie. Podarowałam ją swojemu
Tacie. Tata kochał
przyrodę. Potrafił godzinami spacerować wśród drzew albo siedzieć na balkonie i wsłuchiwać się w szum
brzozowych liści, obserwować ptaki. Kiedy zdrowie nie pozwalało mu już nawet na
najkrótsze spacery właściwie utracił sens życia. John Lewis-Stempel zabrał Tatę
na długi spacer po łące, pełny
wzruszeń i przywołujący wspomnienia.
Teraz ja
przyglądam się prywatnemu życiu łąki i odnajduję ukojenie w naturalnym cyklu życia
przyrody, w którym nic się nie marnuje.
Z prochu powstałeś
i w proch się obrócisz. I to jest
nieskończoność…
Katarzyna Nosowska
"A. Ja żem jej powiedziała..."
Kupiłam ją sobie na
wrocławskim dworcu, wracając z pierwszych Targów Książki Artystycznej i
Niezależnej „NISZA”. Kupiłam w ramach prezentu z okazji imienin, których zasadniczo
nie obchodzę, jako dziołszka ze Śląska. Tak, przyznaję się, zakupu dokonałam w
EMPIK-u, księgarni absolutnie nieniszowej, ale książka jest dla mnie najbardziej
artystyczną i niszową jaką tylko mogłabym sobie wyobrazić. I nie dlatego, że
wydana przepięknie, a po wewnętrznej stronie okładki przedreptał niebieski ptak.
I nie dlatego, że czcionkę ma w rozmiarze dostosowanym do długości moich ramion.
I nie z powodu przecudownych, pełnych humoru ilustracji. I nawet nie dlatego, że napisała ją
Kaśka , do której, przy odrobinie wysiłku w odnalezienie odpowiednich osób być może
miałabym jakieś osiem stopni znajomości.
Ale dlatego, że, jak się okazało po lekturze, o a czym byłam przekonana od
pierwszej przeczytanej wielkiej litery, że ta książka została naprawdę napisana
dla mnie. Trafiła do mnie w momencie idealnym i zgodnie z zapewnieniem na
skrzydełku nie zawiodła mojego zaufania. Kaśka nie zabiła mnie miłością. Kaśka mnie
swoją miłością uratowała. I będę jej za to wdzięczna tak długo, aż powidok
mojego ciała nie zniknie sprzed oczu świata.
Kuba Sienkiewicz
"Kubatura czyli elektryczne wagary"
Uważam, że tak jak ludzie, których spotykamy w naszym życiu
przypadkowo, wcale przypadkiem się w nim nie pojawiają, tak i książki wpadają
nam w ręce w najbardziej odpowiednich momentach. Może to przeznaczenie, boski
plan, jungowska synchroniczność czy atomistyka, nie wnikam ale na wszelki
wypadek wszystkim tym zjawiskom okazuję swoją wdzięczność, za podłożenie mi pod
paluszki tego studium upadku znanego szarpidruta i uznanego doktora od drżeń
wszelakich.
Słucham pieśni
Sienkiewicza od dawna z przyjemnością ogromną, nie mogąc się zdecydować, czy
muzyka bardziej, czy tekst mnie pociąga. Ulubionego utworu nie podam, kocham
wszystkie! Każdą kolejną płytę kupuję (to jedyny zespół, za którego płyty płacę
i jedyny zespół którego płyty w ogóle mam) a potem odtwarzam do momentu zapamiętania
tekstów, czyli bardzo, bardzo często i długo, bo ja pamięć słabą mam niestety.
Uzależniona
jestem od piosenek Elektrycznych Gitar tak, jak ich autor od substancji
zmieniających nastrój i świadomość. Był. Już nie jest, jak w biografii swej, bo
tym właściwie jest Kubatura, zeznaje. I nie ukrywam, że fakt ten troszkę mnie
zaskoczył. Ciut, ciut zniesmaczył nawet, albowiem ja sobie taki idealistyczny
obraz pieśniarza stworzyłam w swej naiwnej główce. Że bardzo dobrze wychowany i
bardzo dobrze wykształcony pan doktor jest też bardzo stabilnym emocjonalnie i
dojrzałym człowiekiem, mężem, ojcem dzieciom i tylko takie sobie odskoki od
rutynowej rzeczywistości w te pioseneczki zgrabne urządza. Że to zabawa taka. Radocha
dziecięca wręcz.
Rzeczywistość okazuje się nie być idealna. Zabawa przestaje być zabawą i staje się
komercją. Czarna dziura show biznesu wciąga i wciąga. Chory system opieki zdrowotnej
dokłada z drugiej strony i następuje totalny kryzys.
A skoro
kryzys, to w i naturalny sposób pojawia się książka. Czy literacko równie
atrakcyjna, jak teksty piosenek? Według mnie raczej średnia, ale w tym przypadku
nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Przeczytałam
w ciągu jednego popołudnia. Wyłuskałam kilka złotych myśli. Odnalazłam parę
podobieństw. Rozumiem o wiele lepiej. Pozbawiona iluzji, ciut mniej się
zachwycam.
Muzyki słuchać nie przestanę. Cieszę się, że przedstawione tu „studium
upadku człowieka ma szczęśliwy koniec”, albowiem istnieje spora szansa na to, że
jeszcze nowych piosenek z przyjemnością ogromną posłucham.
I tylko zrozumieć
nie mogę, jak książka może kosztować cztery złote i dziewięćdziesiąt dziewięć
groszy? To się nie godzi!
PS. Lekturę polecam nie tylko fanom Elektrycznych
Gitar i chorym na Parkinsona ;)
Tom Hanks
Monika Szwaja
"Artystka wędrowna"
Od czasu do czasu bywają takie dni, kiedy wszystkiego
wydaje mi się zbyt wiele. Spraw do ogarnięcia, problemów do rozwiązania, ludzi
do wysłuchania, długów do spłacenia, kilogramów do zrzucenia. O tekstach do
napisania nie wspominając. A potem przychodzi, a jeśli nie przychodzi sam, to
go sobie organizuję, dzień pod hasłem „bujajcie się wszyscy!”
Wyjeżdżam wtedy
na wieś. Pakuję się do hamaka zawieszonego między bardzo starym orzechem a
jeszcze starszą sosną i w przyjemnym półcieniu, przy akompaniamencie ptasich
treli, bujam, czytając tak zwaną literaturę kobiecą.
Nie bardzo lubię to określenie.
Mam wrażenie, że powstało po to tylko, by zdyskredytować powieści obyczajowe pisane
przez homo sapiens płci żeńskiej oraz grono ich czytelników, płci także wyłącznie
żeńskiej. Określenie literatura kobieca gwarantuje, że żaden osobnik płci
przeciwnej nosa pomiędzy kartki nie wściubi. I w przypadku „Artystki wędrownej”
to bardzo dobrze!
Nie widzę absolutnie żadnego powodu, by jakikolwiek facet,
wtrącał mi się w babskie ploty. Żeby mi jakiś wierny lub nie całkiem mąż,
kochanek lub kandydat na takowego prywatne maile czytał. Żeby mi się podśmiewywał
z sercowych rozterek lub powodem tychże był. O nie! I proszę mi nie przeszkadzać,
bo ja teraz arii operowych w wykonaniu Adeli słucham!
A jak już przestanę bujać
w obłokach i zejdę na ziemię, to oczekuję, że znajdzie się przy mnie, co najmniej
taki Kapitan Wit, ewentualnie Model od Armaniego, a nie, pożal się boże, Raduś
;)
Marcin Wicha
"Rzeczy, których nie
wyrzuciłem"
Książkę kupiłam, tuż przed tym, jak Wicha otrzymał paszport
Polityki, wyłącznie z powodu tytułu. Kupiłam z zamiarem przeczytania dopiero, gdy nadejdzie czas.
Wiecie, ten Czas.
Zazwyczaj dokonuje się remanentu masy spadkowej. Ja stanęłam
po raz drugi przed wyzwaniem uporządkowania masy rzeczy już nieużywanych,
matowych i martwych, ale jeszcze mających właściciela. A raczej właścicielkę.
Pierwszy raz była to trauma przeprowadzki z wielkiej
przedwojennej willi do maciupeńkiego mieszkanka, którego pokoiki przypominają przedziały
wagonu sypialnego a łazienka jest wielkości toalety z Pierdolino.
Rzeczy, które wówczas wyrzuciłam, prosto z okna strychu na
zaniedbany ogrodowy trawnik, utworzyły przerażający stos. Do dzisiaj, chociaż
minęło prawie siedem lat, ten widok wraca w sennych koszmarach. Ilość rzeczy, których wtedy nie wyrzuciłam, zapełniła
mieszkanko po sufit. Nie, nie ten metaforyczny. Ten rzeczywisty. Odmalowany na
śnieżnobiało, dla wrażenia, że jest chociaż ciut ciut wyżej.
Dwa tygodnie temu rzeczy, których nie wyrzuciłam, po raz
drugi stawiły silny opór. Miały niestety potężnego sojusznika i dały się
jedynie przesunąć z pozycji frontalnej na tyły. Zagonić do piwnicznego schronu.Jestem pewna, że gdy nadejdzie ich czas ostateczny,
zaatakują mnie ze zdwojoną siłą. Ale ja przeszłam już trening żołnierza
jednostki specjalnej. Już wiem, jakich sztuczek będą używały, co będą szeptać do
ucha i jakimi inwektywami będą mnie obrzucać.
„Marząc o rzeczach,
cofamy się do dzieciństwa. Niedostępne przedmioty pozwalają skoncentrować smutek
w jednym kształcie. Opisać to, czego nam brakuje”.
Na tej przedostatniej wojnie z moją matką doznałam
głębokiego wglądu w moje życie. Nic już nie jest takie, jakim dotychczas mi się
wydawało.Gdy nadejdzie Czas bezwzględnie wyrzucę wszystko! Wyrzucę ten dojmujący smutek i niemożliwy do uzupełnienia
brak, który przytłaczał całe moje dzieciństwo, młodość i sporą część
dojrzałości.
Moja matka nie śmieje się w odpowiednich momentach.
Moja matka wciąż szuka smaku kluseczek półfrancuskich.
Maja Wolny
"Księgobójca"
Tym razem zaintrygowała mnie okładka. Sama ilustracja, bo nawet
nie doczytywałam informacji umieszczonych z tyłu. Dopiero w domu zauważyłam, że
wzięłam do ręki thriller, w którym nie dość, że dokonuje się morderstwo w
Amsterdamie, to jeszcze giną książki i znikają ślady.
Matko jedyna, przecież ja nie lubię takich klimatów!
No, ale jeśli mam to wszystko obserwować zza szyby księgarni,
i sprawa krąży wokół książek, które od zawsze dają mi poczucie bezpieczeństwa,
to może jednak zaryzykuję, pomyślałam, i zaczęłam czytać: Śmierć postarza każdego człowieka, nawet takiego, który całe życie
próbował wyglądać młodo.
I już wiedziałam, że nie porzucę lektury, zanim nie dotrę do
zdania ostatniego: Leciutkie utykanie
niewysokich obcasów słyszę tylko ja.
Pomiędzy tymi dwoma zdaniami nie odnalazłam zapowiadanej
mrocznej sensacji. Nie, no jest trup, na samym początku, oczywiście, że jest. I
jest śledztwo bardzo sprawnie prowadzone przez kobietę z wyjątkową intuicją. I
zagadka jest, i tajemnica. I wszystko, co w thrillerze być powinno jest.
Tyle tylko, że oprócz tego wszystkiego, a raczej przede
wszystkim, jest to opowieść o miłości.
Miłości w każdym rozumieniu. Tej instynktownej i
bezwarunkowej. Tej romantycznej i ponad życie. Tej pełnej namiętności i egoistycznej.
Tej do kobiety i tej do ojczyzny. I do życia samego też.
I do książek rzecz
jasna również.
A najstraszniejszą, najkoszmarniejszą, najokropniejszą z okropnych
scen, opisaną niestety tak genialnie, że nie mogłam jej pominąć, a przy której moja
wrażliwość wystawiona została na najcięższą z prób, wcale nie była scena
morderstwa, ale…
Nie, nie zrobię Wam tego! Przeczytajcie sami.
***
Kazuo Ishiguro
"Malarz świata ułudy"
I cóż, że noblista? Po kolejną książkę Kazuo
Ishiguro już raczej nie sięgnę. Nie zachwyciły mnie krótkie opowiadania. Nie
zachwyciła też powieść. Być może powinnam zastosować zasadę, nakazującą przynajmniej
trzy razy spróbować zanim się ostatecznie z czegoś zrezygnuje, jednak na tę
trzecią próbę nie mam ochoty.
Nie twierdzę, że sam temat nieciekawy,
wręcz przeciwnie, ale musiałabym znacznie więcej wiedzieć o historii Japonii,
żeby zrozumieć.
Nie odmawiam też autorowi niewątpliwego
talentu w snuciu opowieści, wielowątkowej, wielopłaszczyznowej, płynącej
powoli, w rytmie jakże różnym od mojego.
Może właśnie ta odmienność sprawia, że
nie mogę się z Kazuo zaprzyjaźnić. Czuję dystans, który wcale się nie zmniejsza
wraz z przeczytanymi stronami. Nie wiem, jak poruszać się po japońskim domu,
żeby nie urazić właściciela. Nie wiem, ani jak rozpocząć rozmowę, ani też jak
ją zakończyć, w sposób odpowiedni.
Drepczę grzecznie małymi kroczkami za
głównym bohaterem, próbując zachować się zgodnie z zasadami i jestem tym bardzo
zmęczona.
Na szczęście bohater ów ma niesfornego wnuczka,
który reaguje, jak każde normalne dziecko. Jest spontaniczny, za nic ma zasady,
odważnie wypowiada swoje zdanie i szczerze okazuje uczucia.
Relacje
dziadka z wnukiem, mistrzowsko opisywane przez Ishiguro, były jedynym powodem,
dla którego nie porzuciłam lektury.
***
Tove Jansson
"Wiadomość"
Nazwisko Tove Jansson na
okładce wywołuje u mnie odruch bezwarunkowy. Ślinię się jak pies Pawłowa i
chwytam książkę w łapki natychmiast. Potem biegnę w jakieś spokojne miejsce i próbuję
łapczywie połknąć całość od razu, mimo że doskonale wiem, że tak nie można.
Opowiadania Jansson, niezależnie czy
to moje ukochane w dzieciństwie Muminki, czy właśnie Wiadomość, należy czytać
spokojnie, delektując się każdym osobno.
W „Listach do Konikovej” Tove pisze o
swoich obrazach: Czasami wydaje mi się,
że wszystko, co do tej pory zrobiłam, jest, beznadziejne, po prostu złe i kompletnie obce. Muszę uciekać się do
większych, spokojniejszych powierzchni z mniejszą liczbą kresek.
Taką
zasadę przyjęła również w opowiadaniach. Są genialne. Surowe i piękne jak skandynawska przyroda. I tak, jak w Muminkach zawiera się
cały świat, tak i w „Wiadomości” mieści się całe życie.
***
Claire North
"Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta"
Czasem dokonuję wyborów złych. Bywa, że
robię to nieświadomie, chociaż to zdarza mi się coraz rzadziej. Tym razem wybrałam z pełną świadomością. Kiczowata okładka. Kto to
widział, żeby pisać brokatową czcionką?!
Świąteczne życzenia tak, ale tytuł książki… Wydawnictwo też nie moje
ulubione. Do tego informacja na okładce, że autorka wielu znakomicie przyjętych
powieści debiutowała w wieku lat czternastu. Czternastu! Ja dobijam do
pięćdziesiątki a debiut wciąż przede mną i to bez gwarancji sukcesu.
Przytargałam
książkę z biblioteki do domu i odłożyłam na stosik, bo pisany błyszczącymi
literkami tytuł jednak mnie intrygował. Piętnaście żywotów. Sporo. Ja ledwo z
jednym sobie radzę. Przeleżał się Harry i jego żywoty ze dwa miesiące chyba. Dzisiaj
dałam mu ostatnią szansę. Wstałam dość wcześnie, zrobiłam sobie inkę z mlekiem
sojowym i zabrałam się za lekturę. W sumie rzecz napisana sprawnie. Pomysł też
niezły. Okazało się że Harry należy do bardzo elitarnego klubu ludzi, którzy
rodzą się i umierają właściwie nieskończoną ilość razy, zachowując pamięć wszystkich
przeżytych wydarzeń i mając w wieku lat dwóch tak naprawdę lat setki.
Generalnie
„Dzień świstaka” w wersji ekstra long. Pomysł zrealizowany dość ciekawie, ale
jak dla mnie ze zbyt małą dawką humoru. Przyznaję. Opuściłam kilka obszernych
fragmentów. Konieczność rodzenia się nieskończoną ilość razy w tym samym
miejscu i umierania na tę samą chorobę wydaje mi się być marnowaniem żywotów, a
możliwość własnoręcznego uratowania świata przed zagładą zbyt mało atrakcyjna.
Bo i po cóż? By po raz czterdziesty szósty przeżywać to samo?
Jedno zdanie sobie z tej książki jednak biorę,
nauczę się go na pamięć i będę używać w ewentualnych dyskusjach na kontrowersyjne tematy: Skoro ma pan tak kategoryczne poglądy,
prawie nie widzę sensu przedstawiania swoich własnych.
A tej smarkuli zazdroszczę
talentu!
***
Monika Szwaja
"Słońce świeci wszystkim"
Dupersznyty to ostatnio moje ulubione słowo. Pojęcia nie mam,
co ono znaczy, to znaczy nie miałam pojęcia do niedawna, bo teraz już jako
takie mam, ale kiedy zobaczyłam je na grzbiecie okładki książki to oczywiście
musiałam tę książkę zgarnąć z bibliotecznej półki i zatargać z radością do
domu.
„Dupersznyty
czyli zapiski stanu Szwajowego” przeczytałam jednym tchem z poczuciem, że one
tam na tej półeczce stały nieprzypadkowo i czekały właśnie na mnie.
Znacie ten
stan, kiedy to macie jakąś bliżej nieokreśloną wizję swojego życia, majaczące
niewyraźnie marzenie, którego ze strachu przed sukcesem nie potraficie przeformułować
w cel, a potem nagle wszystkie kawałeczki układanki wskakują w odpowiednie
miejsca, słyszcie ten charakterystyczny „klik” w głowie i już wiecie wszystko?
No, to wiecie o czym mówię!
I wiecie co? „Słońce
świeci wszystkim”.
Szczęśliwego
nowego roku!
PS.
Opowiadania Moniki podobały mi się o wiele bardziej niż "Nokturny" Kazuo Ishiguro
***
Noah Hawley
"Przed katastrofą"
Za
każdym razem, gdy idę do biblioteki, mam ten sam dylemat: złapać nowość, o
której właśnie w tej chwili mówią wszyscy, czy sięgnąć po coś, co już dość dawno
zostało wydane, przeczytane i być może zapomniane przez większość czytelników? Stoję przed regałem pełnym książek. Biorę do
ręki jedną po drugiej, próbuję dopasować do dłoni. Wertuję kartki. Sprawdzam
czcionkę. Zwykle jest zbyt mała, bym mogła ją przeczytać bez okularów. Powinnam
oczywiście nosić w torebce okulary do czytania i noszę, ale w torbie służbowej,
a do biblioteki najczęściej wybieram się prywatnie. Z wysiłkiem próbuję
odczytywać fragmenty recenzji na tylnej okładce i kilka wyrwanych z kontekstu
zdań. Najczęściej mogę wziąć ze sobą do
domu tylko jedną książkę. Wybieram rozważnie. Nie chcę przeżywać rozczarowania
tuż po tym, jak umoszczę się na kanapie i nagle okaże się, że akurat ta książka
nie została napisana dla mnie.
Przeglądam, odkładam, marudzę jak ta baba na
targu, co to już dziesiątego pomidora maca i żaden nie jest odpowiednio
dojrzały, aż wreszcie znajduję książkę wystarczająco dobrą, by adoptować ją na najbliższy
tydzień lub dwa. Potem kładę ją na stole w salonie i czekam na
odpowiedni moment, by rozpocząć lekturę. O tej porze roku to najczęściej
niedzielne przedpołudnie.
Każdy ma swoją ścieżkę, Każdy dokonał
pewnych wyborów. To, w jaki sposób dwoje ludzi znajduje się w tym samym
miejscu, w tym samym czasie, pozostaje tajemnicą. Z książkami jest
tak samo. Albo to będzie płomienny romans, albo katastrofa. Tym razem miałam
szczęście. Nazwisko autora, w chwili dokonywanego wyboru, nie było mi znane. Szybko
okazało się jednak, że znam człowieka i to dość dobrze, albowiem jest on też scenarzystą
i producentem mojego ulubionego serialu „Kości”. Właściwie to jedynego serialu,
który jeszcze z przyjemnością oglądam, mimo już chyba jedenastej serii. A skoro
tak, to mogę liczyć na naprawdę dobrą lekturę. I „Przed katastrofą” faktycznie
jest bardzo dobrze napisaną powieścią.
Szybko zrezygnowałam z zaznaczania
zdań – perełek, które chciałbym ukraść i wykorzystać, bo małe zielone karteczki
pokrywały prawie całe strony. Wiele z nich odczytywałam kilkakrotnie,
podziwiając talent pisarza i próbując nauczyć się ich na pamięć. Warsztatowe mistrzostwo!
Fabuła, rozpoczynająca się od katastrofy lotniczej sensacyjna i wciągająca. Fascynujące,
skomplikowane śledztwo. Zaskakujące rozwiązanie. Ale nie sama akcja jest dla mnie
największą wartością tej lektury. Nie obraz współczesnego świata i roli mediów
w jego tworzeniu. Noah Hawley pokazuje coś więcej. To kliniczne studium
przypadku, szczegółowy i bardzo prawdziwy psychologicznie opis radzenia sobie
ze stresem pourazowym. Tym ostrym i tym przewlekłym. Towarzyszymy bohaterowi w
jego doświadczaniu traumy i trudnym powrocie do rzeczywistości.
Ale to nie wszystko. Tragiczne
zdarzenie katastrofy lotniczej staje się pretekstem do filozoficznej refleksji
o naturze ludzkiej, przeznaczeniu, różnicy pomiędzy postrzeganiem a prawdą oraz
o terapeutycznym znaczeniu sztuki. Główny bohater jest nieznanym szerszej publiczności
artystą malarzem. Temat jego prac to… katastrofy komunikacyjne. Swoisty wernisaż
artysty odbywa się w bardzo nietypowych okolicznościach. Opisy, prawdopodobnie nieistniejących
dzieł sztuki, dokonane przez autora powieści są tak plastyczne, że wciąż mam
przed oczami te dramatyczne, wielkoformatowe dzieła.
Nie wiem czy kiedykolwiek czytałam
powieść tak wielowarstwową jak „Przed katastrofą”?
Laars
Saabye Christensen
„Odpływ”
Jeśli
rzecz dzieje się w Norweskiej zatoce to ja chcę to przeczytać. Tak sobie
pomyślałam biorąc książkę Christensena z bibliotecznej półki. A jeśli akcja
toczy się w roku 1969, to tym bardziej chcę to przeczytać. Utwierdzałam się w
wyborze, upychając dość gruby tom do torebki. Damskie torebki mieszczą
wszystko! Kiedy, już w domu, na kanapie, pod ciepłym kocykiem i z herbatką,
przeczytałam pierwsze zdanie pierwszego prologu Ojciec często powtarzał: ”Musisz umieć zbudować dom, zanim będziesz
mógł go zaprojektować” wiedziałam, że dokonałam najlepszego z możliwych dla
tej chwili wyborów. Szybko też dotarło do mnie, że to będzie jedna z tych
książek, w której wcale nie opowiadana historia będzie dla mnie najważniejsza.
Większej jej części zresztą wcale nie przeczytałam, bo jak się okazało,
miejscem akcji nie była jedynie urocza norweska zatoka, ale przede wszystkim
koszmarne amerykańskie miasteczko.
Po kilkudziesięciu stronach odpuściłam sobie
opowiadanie o pośredniku Franku Farrellim, mimo, że świetnie napisane.
Właściwie powinnam do niego wrócić, bo bez niego cała rzecz nie ma sensu, jak
się okazało pod koniec, ale tego nie zrobię. Nie tym razem. Kiedyś. Może… Ja
poczułam braterstwo dusz z Funderem – dziwakiem i nadwrażliwcem. Tym
kilkunastoletnim, który zamierzał zostać pisarzem i tym już mocno przejrzałym,
samotnym, sfrustrowanym, który wciąż ma nadzieję na jakąś lepszą wersję siebie.
Siebie, z którym byłby w stanie wytrzymać. Zaczęło się od zdania: Ale kiedy pisałem, trafiałem na swoje miejsce. Moim warsztatem był
język. Naprawiałem się w języku. A potem było już tylko bardziej. I gdy
okazało się, że Fundera też zawsze boli głowa od tego białego światła, przy
którym niebo nabiera koloru brudnej porcelany, to lektura „Odpływu” stała się
poszukiwaniem słów i zdań, które Christensen najnormalniej w świecie mi ukradł
i oddał Funderowi.
Po kilku dniach cała
książka oblepiona była małymi żółtymi karteczkami. I chociaż już dawno
skończyłam ją czytać, tzn. oblepiać, jakoś nie mogę się z nią rozstać. Zbliża się termin zwrotu. Na biurku czekają
„Nokturny” Kazuo Ishiguro. A ja wertuję i
zabieram, co moje, bo: Gdzieś w całym tym
nieprawdopodobnym i zawiłym języku istniała moja powieść, należało tylko
odnaleźć słowa i ustawić je we właściwej kolejności.
Maja Wolny
"Księgobójca"
Tym razem zaintrygowała mnie okładka. Sama ilustracja, bo nawet
nie doczytywałam informacji umieszczonych z tyłu. Dopiero w domu zauważyłam, że
wzięłam do ręki thriller, w którym nie dość, że dokonuje się morderstwo w
Amsterdamie, to jeszcze giną książki i znikają ślady.
Matko jedyna, przecież ja nie lubię takich klimatów!
No, ale jeśli mam to wszystko obserwować zza szyby księgarni,
i sprawa krąży wokół książek, które od zawsze dają mi poczucie bezpieczeństwa,
to może jednak zaryzykuję, pomyślałam, i zaczęłam czytać: Śmierć postarza każdego człowieka, nawet takiego, który całe życie
próbował wyglądać młodo.
I już wiedziałam, że nie porzucę lektury, zanim nie dotrę do
zdania ostatniego: Leciutkie utykanie
niewysokich obcasów słyszę tylko ja.
Pomiędzy tymi dwoma zdaniami nie odnalazłam zapowiadanej
mrocznej sensacji. Nie, no jest trup, na samym początku, oczywiście, że jest. I
jest śledztwo bardzo sprawnie prowadzone przez kobietę z wyjątkową intuicją. I
zagadka jest, i tajemnica. I wszystko, co w thrillerze być powinno jest.
Tyle tylko, że oprócz tego wszystkiego, a raczej przede
wszystkim, jest to opowieść o miłości.
Miłości w każdym rozumieniu. Tej instynktownej i
bezwarunkowej. Tej romantycznej i ponad życie. Tej pełnej namiętności i egoistycznej.
Tej do kobiety i tej do ojczyzny. I do życia samego też.
I do książek rzecz
jasna również.
A najstraszniejszą, najkoszmarniejszą, najokropniejszą z okropnych
scen, opisaną niestety tak genialnie, że nie mogłam jej pominąć, a przy której moja
wrażliwość wystawiona została na najcięższą z prób, wcale nie była scena
morderstwa, ale…
Nie, nie zrobię Wam tego! Przeczytajcie sami.
***
Kazuo Ishiguro
"Malarz świata ułudy"
I cóż, że noblista? Po kolejną książkę Kazuo
Ishiguro już raczej nie sięgnę. Nie zachwyciły mnie krótkie opowiadania. Nie
zachwyciła też powieść. Być może powinnam zastosować zasadę, nakazującą przynajmniej
trzy razy spróbować zanim się ostatecznie z czegoś zrezygnuje, jednak na tę
trzecią próbę nie mam ochoty.
Nie twierdzę, że sam temat nieciekawy,
wręcz przeciwnie, ale musiałabym znacznie więcej wiedzieć o historii Japonii,
żeby zrozumieć.
Nie odmawiam też autorowi niewątpliwego
talentu w snuciu opowieści, wielowątkowej, wielopłaszczyznowej, płynącej
powoli, w rytmie jakże różnym od mojego.
Może właśnie ta odmienność sprawia, że
nie mogę się z Kazuo zaprzyjaźnić. Czuję dystans, który wcale się nie zmniejsza
wraz z przeczytanymi stronami. Nie wiem, jak poruszać się po japońskim domu,
żeby nie urazić właściciela. Nie wiem, ani jak rozpocząć rozmowę, ani też jak
ją zakończyć, w sposób odpowiedni.
Drepczę grzecznie małymi kroczkami za
głównym bohaterem, próbując zachować się zgodnie z zasadami i jestem tym bardzo
zmęczona.
Na szczęście bohater ów ma niesfornego wnuczka,
który reaguje, jak każde normalne dziecko. Jest spontaniczny, za nic ma zasady,
odważnie wypowiada swoje zdanie i szczerze okazuje uczucia.
Relacje
dziadka z wnukiem, mistrzowsko opisywane przez Ishiguro, były jedynym powodem,
dla którego nie porzuciłam lektury.
Tove Jansson
"Wiadomość"
Nazwisko Tove Jansson na
okładce wywołuje u mnie odruch bezwarunkowy. Ślinię się jak pies Pawłowa i
chwytam książkę w łapki natychmiast. Potem biegnę w jakieś spokojne miejsce i próbuję
łapczywie połknąć całość od razu, mimo że doskonale wiem, że tak nie można.
Opowiadania Jansson, niezależnie czy
to moje ukochane w dzieciństwie Muminki, czy właśnie Wiadomość, należy czytać
spokojnie, delektując się każdym osobno.
W „Listach do Konikovej” Tove pisze o
swoich obrazach: Czasami wydaje mi się,
że wszystko, co do tej pory zrobiłam, jest, beznadziejne, po prostu złe i kompletnie obce. Muszę uciekać się do
większych, spokojniejszych powierzchni z mniejszą liczbą kresek.
Taką
zasadę przyjęła również w opowiadaniach. Są genialne. Surowe i piękne jak skandynawska przyroda. I tak, jak w Muminkach zawiera się
cały świat, tak i w „Wiadomości” mieści się całe życie.
***
Claire North
Czasem dokonuję wyborów złych. Bywa, że
robię to nieświadomie, chociaż to zdarza mi się coraz rzadziej. Tym razem wybrałam z pełną świadomością. Kiczowata okładka. Kto to
widział, żeby pisać brokatową czcionką?!
Świąteczne życzenia tak, ale tytuł książki… Wydawnictwo też nie moje
ulubione. Do tego informacja na okładce, że autorka wielu znakomicie przyjętych
powieści debiutowała w wieku lat czternastu. Czternastu! Ja dobijam do
pięćdziesiątki a debiut wciąż przede mną i to bez gwarancji sukcesu.
Przytargałam
książkę z biblioteki do domu i odłożyłam na stosik, bo pisany błyszczącymi
literkami tytuł jednak mnie intrygował. Piętnaście żywotów. Sporo. Ja ledwo z
jednym sobie radzę. Przeleżał się Harry i jego żywoty ze dwa miesiące chyba. Dzisiaj
dałam mu ostatnią szansę. Wstałam dość wcześnie, zrobiłam sobie inkę z mlekiem
sojowym i zabrałam się za lekturę. W sumie rzecz napisana sprawnie. Pomysł też
niezły. Okazało się że Harry należy do bardzo elitarnego klubu ludzi, którzy
rodzą się i umierają właściwie nieskończoną ilość razy, zachowując pamięć wszystkich
przeżytych wydarzeń i mając w wieku lat dwóch tak naprawdę lat setki.
Generalnie
„Dzień świstaka” w wersji ekstra long. Pomysł zrealizowany dość ciekawie, ale
jak dla mnie ze zbyt małą dawką humoru. Przyznaję. Opuściłam kilka obszernych
fragmentów. Konieczność rodzenia się nieskończoną ilość razy w tym samym
miejscu i umierania na tę samą chorobę wydaje mi się być marnowaniem żywotów, a
możliwość własnoręcznego uratowania świata przed zagładą zbyt mało atrakcyjna.
Bo i po cóż? By po raz czterdziesty szósty przeżywać to samo?
Jedno zdanie sobie z tej książki jednak biorę,
nauczę się go na pamięć i będę używać w ewentualnych dyskusjach na kontrowersyjne tematy: Skoro ma pan tak kategoryczne poglądy,
prawie nie widzę sensu przedstawiania swoich własnych.
A tej smarkuli zazdroszczę
talentu!
***
Dupersznyty to ostatnio moje ulubione słowo. Pojęcia nie mam,
co ono znaczy, to znaczy nie miałam pojęcia do niedawna, bo teraz już jako
takie mam, ale kiedy zobaczyłam je na grzbiecie okładki książki to oczywiście
musiałam tę książkę zgarnąć z bibliotecznej półki i zatargać z radością do
domu.
„Dupersznyty
czyli zapiski stanu Szwajowego” przeczytałam jednym tchem z poczuciem, że one
tam na tej półeczce stały nieprzypadkowo i czekały właśnie na mnie.
Znacie ten
stan, kiedy to macie jakąś bliżej nieokreśloną wizję swojego życia, majaczące
niewyraźnie marzenie, którego ze strachu przed sukcesem nie potraficie przeformułować
w cel, a potem nagle wszystkie kawałeczki układanki wskakują w odpowiednie
miejsca, słyszcie ten charakterystyczny „klik” w głowie i już wiecie wszystko?
No, to wiecie o czym mówię!
I wiecie co? „Słońce
świeci wszystkim”.
Szczęśliwego
nowego roku!
PS.
Opowiadania Moniki podobały mi się o wiele bardziej niż "Nokturny" Kazuo Ishiguro
***
Za
każdym razem, gdy idę do biblioteki, mam ten sam dylemat: złapać nowość, o
której właśnie w tej chwili mówią wszyscy, czy sięgnąć po coś, co już dość dawno
zostało wydane, przeczytane i być może zapomniane przez większość czytelników? Stoję przed regałem pełnym książek. Biorę do
ręki jedną po drugiej, próbuję dopasować do dłoni. Wertuję kartki. Sprawdzam
czcionkę. Zwykle jest zbyt mała, bym mogła ją przeczytać bez okularów. Powinnam
oczywiście nosić w torebce okulary do czytania i noszę, ale w torbie służbowej,
a do biblioteki najczęściej wybieram się prywatnie. Z wysiłkiem próbuję
odczytywać fragmenty recenzji na tylnej okładce i kilka wyrwanych z kontekstu
zdań. Najczęściej mogę wziąć ze sobą do
domu tylko jedną książkę. Wybieram rozważnie. Nie chcę przeżywać rozczarowania
tuż po tym, jak umoszczę się na kanapie i nagle okaże się, że akurat ta książka
nie została napisana dla mnie.
Przeglądam, odkładam, marudzę jak ta baba na
targu, co to już dziesiątego pomidora maca i żaden nie jest odpowiednio
dojrzały, aż wreszcie znajduję książkę wystarczająco dobrą, by adoptować ją na najbliższy
tydzień lub dwa. Potem kładę ją na stole w salonie i czekam na
odpowiedni moment, by rozpocząć lekturę. O tej porze roku to najczęściej
niedzielne przedpołudnie.
Każdy ma swoją ścieżkę, Każdy dokonał
pewnych wyborów. To, w jaki sposób dwoje ludzi znajduje się w tym samym
miejscu, w tym samym czasie, pozostaje tajemnicą. Z książkami jest
tak samo. Albo to będzie płomienny romans, albo katastrofa. Tym razem miałam
szczęście. Nazwisko autora, w chwili dokonywanego wyboru, nie było mi znane. Szybko
okazało się jednak, że znam człowieka i to dość dobrze, albowiem jest on też scenarzystą
i producentem mojego ulubionego serialu „Kości”. Właściwie to jedynego serialu,
który jeszcze z przyjemnością oglądam, mimo już chyba jedenastej serii. A skoro
tak, to mogę liczyć na naprawdę dobrą lekturę. I „Przed katastrofą” faktycznie
jest bardzo dobrze napisaną powieścią.
Szybko zrezygnowałam z zaznaczania
zdań – perełek, które chciałbym ukraść i wykorzystać, bo małe zielone karteczki
pokrywały prawie całe strony. Wiele z nich odczytywałam kilkakrotnie,
podziwiając talent pisarza i próbując nauczyć się ich na pamięć. Warsztatowe mistrzostwo!
Fabuła, rozpoczynająca się od katastrofy lotniczej sensacyjna i wciągająca. Fascynujące,
skomplikowane śledztwo. Zaskakujące rozwiązanie. Ale nie sama akcja jest dla mnie
największą wartością tej lektury. Nie obraz współczesnego świata i roli mediów
w jego tworzeniu. Noah Hawley pokazuje coś więcej. To kliniczne studium
przypadku, szczegółowy i bardzo prawdziwy psychologicznie opis radzenia sobie
ze stresem pourazowym. Tym ostrym i tym przewlekłym. Towarzyszymy bohaterowi w
jego doświadczaniu traumy i trudnym powrocie do rzeczywistości.
Ale to nie wszystko. Tragiczne
zdarzenie katastrofy lotniczej staje się pretekstem do filozoficznej refleksji
o naturze ludzkiej, przeznaczeniu, różnicy pomiędzy postrzeganiem a prawdą oraz
o terapeutycznym znaczeniu sztuki. Główny bohater jest nieznanym szerszej publiczności
artystą malarzem. Temat jego prac to… katastrofy komunikacyjne. Swoisty wernisaż
artysty odbywa się w bardzo nietypowych okolicznościach. Opisy, prawdopodobnie nieistniejących
dzieł sztuki, dokonane przez autora powieści są tak plastyczne, że wciąż mam
przed oczami te dramatyczne, wielkoformatowe dzieła.
Nie wiem czy kiedykolwiek czytałam
powieść tak wielowarstwową jak „Przed katastrofą”?
***
„Wszystko, co lśni”
Eleanor Catton
Kilka lat temu redaktor Michał Nogaś w audycji
„Trójkowy znak jakości” tak pięknie opowiadał o tej książce, że gdyby nie to,
ze właśnie jechałam do pracy i byłam już prawie spóźniona, zakręciłabym do
pierwszej księgarni i od razu ją kupiła. Kiedy więc dostrzegłam na półce w
mojej ulubionej bibliotece „Wszystko, co lśni” Eleanor Catton, najmłodszej
laureatki prestiżowej nagrody Man Booker z 2013 roku, to natychmiast złapałam ją
w dłonie, chociaż łatwo nie było, bo ja mam takie raczej małe rączki a książka
jest strasznie gruba, gdyż ma aż 930 stron.
Tyle kartek! Raj dla czytelnika. Przeszczęśliwa,
że oto taszczę do domu tak wspaniałą pozycję prawie natychmiast oddałam się
lekturze, która zgodnie z zapewnieniem na skrzydełkach okładki, miała się czytać
zaskakująco lekko. Lekko być może będzie się ona czytać, gdy tylko uda mi się zająć
jakąś pozycję, w której będę w stanie w ogóle utrzymać w dłoniach to opasłe
tomiszcze, bo w mojej ulubionej czytelniczej pozie okazało się to awykonalne.
Wyczytałam wszystko, co mogłam wyczytać z obwoluty, łącznie z ostrzeżeniem, że
trafiłam na taki rodzaj powieści, którą pochłonę natychmiast, po czym przekonam
się, że podobna książka nie istnieje, rozebrałam tomisko do naga. Teraz mogłam już
zrobić sobie przyjemność i po uprzednim zaopatrzeniu się w herbatkę i herbatniki,
rozpocząć lekturę, oczywiście po wcześniejszym zapoznaniu się ze szczegółową
mapą okolicy, w której wszystkie sensacyjne rzeczy dziać się będą.
Już, już miałam
przejść do części pierwszej, tajemniczo zatytułowanej „Kula w kuli” i zapoznać się
z rozdziałem, „w którym do Hokitika przybywa
nieznajomy, zostaje przerwana pewna tajna narada, Walter Moody ukrywa swoje
najświeższe wspomnienie, a Tomas Balfour zaczyna snuć opowieść” zanim
jednak to uczyniłam z uwagą przestudiowałam spis postaci gwiezdnych, domów
odpowiadających poszczególnym postaciom, postaci planetarne oraz ich
oddziaływanie, z czego jasno wynikało, że po głównym bohaterze mam się spodziewać,
iż kierować się od będzie głównie rozumem, natomiast Auberta Gascoigne
najpewniej spotkam w budynku sądu grodzkiego a Crosbie Wells zaś, jako wcześniej
zmarły raczej już wiele nie zdziała. Przygotowana więc, najlepiej jak tylko można
podjęłam lekturę zasadniczą i gdzieś tak około strony 20 zorientowałam się, że
kompletnie nie wiem, co czytam, poza tym, że to „Wszystko, co lśni”. Może
miałam zły dzień, z tych kiedy to czyta się czwarty raz to samo zdanie i nie można
go doczytać do końca, a przyczyną nie jest wcale zawiłość tekstu, lecz
niekorzystne warunki biometeorologiczne tudzież zbyt niski poziom kofeiny we
krwi. Ze smutkiem odłożyłam księgę i
zajęłam się czymś niewymagającym zbyt dużej sprawności intelektualnej, by
powrócić do lektury innego, lepszego dnia.
W międzyczasie
odszukałam archiwalną audycję Michała Nogasia, wysłuchałam jej raz jeszcze i po
konstatacji, że „Takie książki zdarzają
się niezwykle rzadko! Wszelkie laury i pochwały, jakie spływają na pisarkę, są
w pełni zasłużone, a porównania choćby do "Imienia róży" wcale nie
przesadzone. - To wielowątkowa, wielopoziomowa książka o wielu postaciach,
będąca prawdziwą przygodą intelektualną” poczułam, że nie powinnam
rezygnować, Umberto Eco jest wszak jednym z mych ulubionych pisarzy, a jego „Imię
Róży” być może nie najulubieńszą, ale jednak bardzo cenioną przeze mnie
powieścią, więc może i Eleanor Catton znajdzie się na mojej prywatnej liście
literackich geniuszy.
Zaparzyłam herbatkę, przygotowałam herbatniki, zajęłam wypróbowana
już wcześniej pozycję i rozpoczęłam drugie czytanie, zaczynając od początku,
darując sobie jednak sprawdzanie czy prawidłowo zapamiętałam wszystkie imiona i
nazwiska bohaterów z listy. Tym razem dotarłam do strony 23. Dalej ani rusz.
Znów pojawiło się to samo, bardzo nieprzyjemne odczucie totalnego
niezrozumienia czytanego tekstu. Zaczęłam podejrzewać siebie o poważne uszkodzenie
centralnego układu nerwowego a w szczególności struktur odpowiedzialnych za
mowę i już prosiłam męża, by poszukał jakiegoś dobrego prywatnego gabinetu
neurologicznego, bo ja ewidentnie potrzebuję konsultacji na cito. Lekturę rzecz
jasna przerwałam, bo w stanie przerażenia graniczącego z paniką przeczytać nie
mogłam nie tylko arcydzieła Eleanor, ale nawet gazetki reklamowej z Tesco.
Byłabym
trwała w przekonaniu, że dopadła mnie poważna choroba, gdyby nie pewien webinar
dotyczący siedmiu błędów najczęściej popełnianych przez początkujących pisarzy,
a z tego, czego zdążyłam się dowiedzieć o Eleanor to raczej młodą i taką bardziej
początkującą pisarką była pisząc „Wszystko, co lśni” i wśród wymienianych
mankamentów pojawiła się klątwa zbyt długich zdań.
I nagle wszystko zalśniło! To jest to - długie
zdania. Baaaaardzo długie zdania. Zdania tak długie, że próbując je przeczytać dostaję
zadyszki i zapominam, co było na początku. Chciałam mieć pewność i wzięłam tę
cegłę do ręki po raz trzeci. Tym razem nie zaczynałam od początku. Nie dałabym
rady. Podjęłam lekturę od strony 24 i od razu roztrzaskałam się na najdłuższym z
możliwych zdań, jak statek próbujący wejść do portu w Hokitika podczas sztormu
natykający się na wraki zaśmiecające mieliznę. Pomyślicie pewnie, że przesadzam.
No to przeczytajcie:
„ Frontowy salon hotelu Korona został zamknięty
na wieczór do prywatnego użytku, a pod markizą na ulicy stał chłopak,
obserwujący przechodniów na wypadek, gdyby któremuś z nich przyszła ochota
napić się tutaj, co było jednak mało prawdopodobne, albowiem palarnia w tym
przybytku nie cieszyła się zbyt wielkim wzięciem z uwagi na klientelę oraz brak
uroku i, prawdę mówiąc, często bywała
pusta, nawet w weekendy, kiedy poszukiwacze złota wracali całymi gromadami z
gór, by płacić złotym piaskiem za alkohol w miejscowych knajpach.”
Jestem krótkodystansowcem. Podziwiam
maratończyków. Nigdy jednak udziału w żadnym maratonie nie wezmę. I nigdy nie
przeczytam kolejnych 906 stron tej wyjątkowej powieści. Poprzestanę na
zapoznaniu się z informacjami umieszczonymi na początkach rozdziałów, krótko i
konkretnie informującymi, czego możemy się spodziewać po pełnej ich treści i pozostanę
z ogromnym szacunkiem dla kogoś, kto nie tylko taką historię wymyślił, ale także
spisał i najwyraźniej niczego po drodze nie poplątał, skoro został uznany za
najjaśniejszą z gwiazd wśród współczesnych pisarzy i największe objawienie
literackie ostatnich lat, nie tylko w Nowej Zelandii, ale i na świecie.
***
"Miasto śniących książek"
Walter Moers
Obawiałam się tej chwili od dnia, gdy po raz pierwszy wzięłam do ręki powieść Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów, fantastycznie przetłumaczoną z camońskiego i własnoręcznie zilustrowaną przez Waltera Moersa. Niestety nie znam niemieckiego w stopniu wystarczającym do przeczytania czegokolwiek, więc skorzystałam z cudownego przekładu, którego dokonała Katarzyna Bena i pod której adresem nie śmiem skierować żadnych skarg ni zażaleń, a jedynie słowa pochwały i bezgranicznego podziwu.
Kilkanaście dni temu odważyłam się rozpocząć
tę przygodę, mimo wyraźnego ostrzeżenia umieszczonego w pierwszym akapicie i
faktycznie było to śmiałe przedsięwzięcie
wynikające z pobudek odkrywczych bądź lekkomyślności, z aspektami zagrożenia
życia, nieprzewidywalnymi niebezpieczeństwami i czasami tragicznym końcem, które
dzisiaj właśnie, ze łzami w oczach, zakończyłam.
Okazałam się więc beksą, ale nie
tchórzem ani mięczakiem! Dzielnie towarzyszyłam Rzeźbiarzowi Mitów w jego
wędrówce z Miasta Smoków do Księgogrodu, mimo że kilkakrotnie byłam bliska przekonania,
iż jestem szafą pełną brudnych okularów. Wróciłam
z tej podróży nie tylko całkowicie odmieniona poprzez głębokie doświadczenie terapeutyczne,
ale również bogatsza o bezcenną wiedzę absolutnie niezbędną dla każdego pisarza.
Teraz życzę sobie długiego i śmiertelnie nudnego
życia, podczas którego będę mogła spokojnie oddać się pisaniu własnych
opowieści, albowiem pisarze są po to, by
pisać, a nie, żeby coś przeżywać. Jeśli chcesz coś przeżywać powinieneś zostać
piratem albo łowcą książek. Jeśli chcesz pisać, to powinieneś pisać. Albo
potrafisz czerpać to ze swojego wnętrza, albo znikąd.
Już wiem, jak powinna zaczynać się każda
dobra opowieść. Wiem też, jakie emocje powinna budzić w czytelniku. Pozostaje
oczywiście kwestia tego, czy Orm zechce kopnąć mnie w zad, spaść na mnie jak
błyskawica albo skręcić mój żołądek i jak jasno będzie we mnie płonął. Bo,
według zapewnień Homunkolosa Orm może wiele, ale bez Orma wiele się w pisarskim
świecie nie zdziała. Może wyrwać mózg z
twojej głowy i wsadzić ci go z powrotem na odwrót! Może siedzieć ci w środku
nocy na piersiach, zapewniając najgorszy koszmar, który stanie się twoją
najlepszą powieścią.
Drodzy początkujący pisarze, wybierzcie
się koniecznie w podroż do Księgogrodu, zejdźcie do najgłębszego podziemia,
pokonajcie najstraszniejszego wroga a potem usiądźcie i napiszcie wreszcie
swoją pierwszą powieść, na którą z utęsknieniem czeka już jakiś młody buchling.
I pamiętajcie: nie ma moralnych lub niemoralnych
książek, są książki napisane dobrze lub źle. To wszystko. A ta została
napisana za dobrze!
***
"Raj na kredyt"
Krystyna Bezubik
Przyleciała do mnie w prezencie imieninowym. Tak, przyleciała, na maleńkich białych skrzydełkach, które teraz dumnie trzepoczą na długopisie i nie pozwalają zapominać o marzeniach. Starannie zapakowana. Z osobistą dedykacją. Z autografem autorki. Z listem do mnie, Czytelniczki, i specjalnym zaproszeniem do świata, w którym „symbole i konteksty literackie są czymś tak naturalnym i oczywistym, że wręcz przestają mieć znaczenie”. I choć podobno nie należy oceniać książki po okładce to ja właśnie teraz to robię. Szata graficzna zdobi książkę. Jest skromna i piękna. Z przyjemnością biorę ją do ręki. Gładzę okładkę. Wącham kartki, których nikt jeszcze nie dotykał. Patrzę na krój czcionki, na jej rozmiar dopasowany w sam raz do moich oczu. Dostrzegam puste przestrzenie i w pierwszej chwili czuję niepokój, bo jakże to tak? Przecież to tylko dziewięćdziesiąt stron a część z nich nieskazitelnie biała?! Tego się czytelnikowi nie robi! Odkładam moment, w którym zacznę się wspinać na kolejne stopnie i biorę do ręki zakładkę. Zwykle ich nie używam. Zapamiętuję numer strony, na której przerwałam lekturę. W przypadku tak cieniutkiej książeczki na pewno mi się nie przyda. Zaczynam czytać tekst umieszczony na kartoniku: nie pisz, gdy słowa mylą litery, a myśli zbyt gwałtownie poszukują siebie. Nie czytaj… Po kilkunastu minutach orientuję się, że pierwsza pusta przestrzeń została wypełniona, a ja mogę już czytać. I czytam. Z przyjemnością. Ze wzruszeniem. Na jednym oddechu. Prawie. Bo na szczęście są te puste kartki. Tak, to właśnie powinno się robić czytelnikowi! Po dwóch godzinach książka wydaje się być przeczytana. Ostanie zdanie. Kropka. Koniec. Koniec? Zwykle tak. Tym razem nie. Nie, bo wciąż dźwięczy mi w głowie zdanie: Rzeczywistości bez stopni zawsze czegoś brakuje. I zdanie je poprzedzające. To może nawet głośniej, wyraźniej, boleśniej. I co teraz? Zostać? Nieśmiało postawić stopę na pierwszym stopniu i zobaczyć, co będzie się działo? A może wbiec szybko i nie oglądać się w dół?
Biała przestrzeń. Czysta kartka. Nie pisz, gdy czytasz…
To
ja się może spokojnie zastanowię… a Wam serdecznie polecam lekturę „Raju na
Kredyt” Krystyny Bezubik.
***
„Botanika Duszy”
Elizabeth Gilbert
Elizabeth Gilbert
Lato. Dziewiąta rano. Na dworze już bardzo ciepło. Nadchodzą
afrykańskie upały. Jak żyć? Bez książki
nie przetrwam. Ruszam do biblioteki. Łapiąc głęboki oddech na zapas, wkraczam
do rozgrzanego, dusznego, pachnącego kurzem i starym papierem pomieszczenia.
Pusto. Oddaję przeczytane książki i wchodzę między półki w poszukiwaniu tej,
która wytrwa ze mną wiernie najbliższe siedem dni. Tym razem nie kieruję się
ani słynnym nazwiskiem autora, ani poczytnym tytułem. Nawet tematyka mi
obojętna. Kryterium jest tylko jedno i brzmi dosyć bluźnierczo: dziś dobra
książka to gruba książka!
Przesuwam
dłonią po grzbietach. Jest. Pięćset siedemdziesiąt trzy strony. Cieniutkie
kartki. Drobna czcionka. Żadnych ilustracji. Żadnych pustych przestrzeni. Elizabeth
Gilbert „Botanika Duszy”. Autorkę znam. Lubię. Zerkam na tylną okładkę, na
której znajduje się zapowiedź niezapomnianej
podróży w towarzystwie kobiety o
nieposkromionej ciekawości świata, błyskotliwym intelekcie i silnej potrzebie
niezależności oraz obietnica rozwiązania
przyrodniczych zagadek i tajemnic ludzkiej duszy. Czyż mogłam trafić
lepiej?
Zadowolona wracam do domu i natychmiast
rozpoczynam lekturę, przenosząc się w czasie do roku 1760, gdy czas płynął
zupełnie innym tempem. Na spotkanie z Almą Whittaker muszę poczekać 40 lat, to
znaczy pięćdziesiąt dziewięć stron. W międzyczasie poznaję fascynującą historię
Henrego i Beatrix, rodziców Almy, którzy stworzyli związek oparty na uczciwej wymianie i otwartych stosunkach, w
których zyski jutra są wynikiem dzisiejszych obietnic i w którym współpraca obu
stron w równym stopniu przyczynia się do dobrobytu. O i to jakiego
dobrobytu!
Alma
przychodzi na świat w domu największym i najbogatszym z możliwych i od samego
początku, chcąc naprawdę zrozumieć świat, zaczyna tropić informacje, zadawać pytania, poszukiwać odpowiedzi. I
niestrudzenie nie przestaje tego robić, aż do ostatniego swojego dnia, dziwiąc
się czasem, jak to możliwe, że coś
wygląda tak inaczej od tego, jak się to odczuwa.
Bliska stała mi się Alma Whittaker
wykrzykująca: Och, na miłość boską dwa
razy pieprzonej Chrysta maci! doznając
ogromnego miłosnego rozczarowania wynikającego z nieporozumienia. Bliska stała
mi się Alma Whittaker samotnie żyjąca na granicy czasu mchów i czasu ludzkiego.
Bliska stała mi się Alma Whittaker obawiająca się ruszyć i zawładnąć światem, zbudzić całe stado szczekających
kontrowersji z jednego tylko powodu, z przekonania o własnej
niedoskonałości. Alma, która nigdy nie
czuła potrzeby wynajdywania innego świata niż ten tutaj, wielki i piękny.
***
„Na południe od granicy, na zachód odsłońca”
Haruki Murakami
Zgarnięta w ostatniej chwili z
półeczki bibliotecznych nowości książka miała być dla mnie czymś w rodzaju koła zapasowego. Gdyby upał trwał dłużej niż
do poniedziałku. Całe szczęście żar tropików na chwilkę odpuścił, bo te koło to
się takie raczej bez powietrza okazało. Zawiodłam się bardzo. I nie wiem, czy
zrzucić winę za moje rozczarowanie na samego autora, tłumaczkę, różnice
kulturowe czy też uznać, że ja się po prostu na światowej literaturze nie
wyznaję. Przyjęcie za fakt tej ostatniej opcji przychodzi mi z największym
trudem i gdyby miała być prawdziwa to już lepiej, żeby ją jakiś łysy sęp pożarł. Z tylu okładki napisano, że pan Murakami
najwybitniejszym i najznańszym pisarzem japońskim jest, więc… Pani Aldono
Możdżyńska, tego się czytelnikowi nie robi! Nie wiem w jakim języki powstał
rękopis. Tłumaczenie jest natomiast z języka angielskiego. I jest niedobre.
Jest słabe. Jest… szkoda czytać. Miał…był… była… miała… Miał być raj a wyszła
szara rzeczywistość. Szkoda, bo pod tym topornym tłumaczeniem kryje się chyba
piękna opowieść. O młodzieńczej miłości. O dojrzewaniu do miłości. O miłości na
zawsze utraconej. Nie będzie mi dane sprawdzić czy na pewno. Niestety nie znam
języków. Ani japońskiego ani angielskiego nawet. Pozostaje mi poszukanie tej
opowieści w innym tłumaczeniu. Tylko czy warto? Wszak na południe od granicy
jest tylko Meksyk. Może coś ciekawszego znajdzie się na zachód od słońca? Sprawdźcie
sami. A jak się Wam nie spodoba, to nakarmcie tą literaturą jakiegoś łysego
sępa. Tylko uważajcie, żeby wam ten sęp przy okazji nie pożarł jutrzejszego
dnia.
***
„Nigdziebądź”
Nail Gaiman
Nadciągająca
kolejna fala afrykańskich upałów wymusiła konieczność natychmiastowej wymiany
książek już przeczytanych na jeszcze nie czytane. Szczęśliwie, pomiędzy jeden a
drugi podmuch wiatru z nad Sahary, zaplatała się jakaś zdezorientowana chłodna
bryza. Wykorzystałam ją na wizytę w bibliotece, przy okazji uzupełniając też
domowe zapasy żywności tak, by wystarczyły przynajmniej na tydzień. I o ile
zakupy zawsze z listą, by nie zapomnieć i nie przesadzić, to już w bibliotece
pełna swoboda. Początkowo przyciągnęła mnie półka z kryminałami. Dziwne, bo ja
raczej za kryminałami nie przepadam, chociaż to się może zmienić w każdym
momencie. Nie był to jednak ten moment. To był moment raczej na coś szalonego
jak słupki rtęci w termometrach i powalającego jak trąba powietrzna. Coś
absurdalnego jak gradowe kule wielkości piłek tenisowych i przerażającego jak
zbliżający się nieodwołalnie koniec urlopu. To był moment na „Nigdziebądź”
Naila Gaimana. I nie ma sensu zastanawianie się nad tym, jak to się stało, że
ja nigdy wcześniej nie wzięłam do ręki żadnej ( żadnej!) książki Naila,
ponieważ dzisiaj świętuję dzień odpieprzania się od siebie. Mogę sobie jedynie
pogratulować, że zaczęłam od tej kultowej, o czym dowiedziałam się tuż po jej
przeczytaniu i wpadnięciu w niewypowiadalny zachwyt nad kunsztem pisarskim i
wyobraźnią tego pana. I jeśli ktoś zobaczy mnie kiedyś walącą pięściami w lity
mur, to nie, nie zwariowałam, ja tylko szukam drzwi, albo Drzwi…
***
Nie przeczytałam żadnej z tych książek, więc nie mogę podzielić się opinią tak jak Ty.
OdpowiedzUsuńw takim razie zachęcam do lektury i wymiany wrażeń po ;)
UsuńNa razie dotarłam do połowy tekstu. Od polskiego morza zmniejsze jest La Manche
OdpowiedzUsuń