Lato
zeszłego roku było sakramencko upalne. Klara ledwie wytrzymywała w mieszkaniu.
Klimatyzator warczał od szóstej rano do dwudziestej trzeciej wieczorem. Cała
jej aktywność ograniczała się do krótkiego spaceru z psem o świcie, zamówienia
zakupów przez Internet, przygotowania czegoś lekkiego do zjedzenia. Energii
starczało jej tak mniej więcej do godziny dziewiątej. Później mogła już tylko
zalegać. Zalegała więc na kanapie, pozostawiając wszelkie domowe obowiązki w
rękach Jana. Nie mogła pojąć jakim cudem ten mężczyzna wytrzymuje takie upały!
Ona umiera a on idzie w samo południe na spacer do miasta. Ale to dobrze, to
bardzo dobrze. Gdyby nie było Jana
umarłaby naprawdę.
Zalegając obejrzała ze trzy razy
wszystkie możliwe i niemożliwe filmy. Przeczytała czekającą od jesieni książkę,
prezent urodzinowy od Jana. Ułożyła cztery komplety puzzli, każdy po dwa
tysiące elementów. Czuła się jak więzień skazany na dożywocie.
Całe szczęście,
że miała urlop. Długi, porządny, nauczycielski urlop. Nie była prawdziwym
nauczycielem, nie pracowała przy tablicy, nie wpisywała uwag do
dzienniczków, ale miała dwumiesięczny
urlop. Zwykle wystarczał akurat na gorące lato i jeszcze kilka dni zostawało w
zapasie, na święta. W tym roku jednak upały zaczęły się wcześniej niż zwykle i
trwały dłużej niż zwykle. Całe skrupulatne planowanie urlopu dawno diabli
wzięli.
W poniedziałek powinna wrócić do pracy,
ale skoro jest sobota i za oknem trzydzieści osiem stopni w cieniu, to nie będzie mogła pojechać do pracy, bo
nawet jeśli jakimś cudem dotrze do samochodu, uruchomi klimatyzację i dojedzie
na miejsce, to w gabinecie będzie stopni czterdzieści pięć i tego już nie
wytrzyma. No nic, trzeba będzie wziąć jeszcze kilka dni urlopu bezpłatnego.
Kiedyś przecież ten upał musi się skończyć!
Na samą myśl o tym, że musiałaby
błagać o udzielenie zgody na te dodatkowe kilka dni urlopu poczuła ból w krzyżu
i mdłości. Na myśl o tym, że miałaby się pojawić w poniedziałek w Zakładzie,
zrobiło jej się duszno a puls podskoczył do 120. Sięgnęła po środki
uspokajające i po telefon. Po chwili znowu była spokojna. Załatwione! Mogła zalegać jeszcze tydzień. Mogła przestać się bać tego, że będzie musiała
jechać w taki żar i skupić się na lęku przed ewentualną awarią prądu lub
atakiem ślepej kiszki.
Gdy minął ten absolutnie ostatni
tydzień najdłuższego dotychczas w życiu Klary urlopu, czuła się potwornie zmęczona. Była wykończona
piekielnymi temperaturami i własnymi lękami. Teraz powinna wyjechać gdzieś,
najchętniej nad morze, i odetchnąć chłodnym powietrzem, i popatrzeć w dal,
odpocząć. No, ale cóż, jedyne miejsce w
które mogła teraz pojechać, to niezbyt ładne małe miasteczko oddalone od domu Klary
jakieś kilkadziesiąt kilometrów, za to puste jak Ustka poza
sezonem. Budynek Zakładu też zawsze był pusty. Długie puste korytarze. Zawsze
pozamykane drzwi do tajemniczych biur, w których nigdy nikt nikogo nie
przyjmował. Wiecznie zepsuta winda. Dawniej budynek tętnił życiem, obecnie był
utrzymywany jedynie dla zachowania pozorów. Czego? Tego Klara nie wiedziała i
nie chciała wiedzieć. Od czasu do czasu pojawiali się tam podejrzani faceci w
eleganckich garniturach. Kiedyś jeden z nic wszedł bez pukania do gabinetu
Klary i zacytował fragment tekstu Kuby Sienkiewicza: „gdzie są klucze?!”.
Oburzona wtargnięciem odpowiedziała, że o
żadnych kluczach nic nie wie a w
ogóle to kim pan jest i proszę mi tu nie przeszkadzać. Dzisiaj też wolałaby, by
nikt jej nie przeszkadzał. Najlepiej, żeby w ogóle nikt się nie pojawił przez
cały dzień. Nie miała siły na wspieranie kogokolwiek. Sama wymagała wsparcia,
chociaż nie chciała przyjąć tego do wiadomości, nie mówiąc już o tym, by o nie
poprosić. Ucieszyła się bardzo widząc na drzwiach sekretariatu karteczkę
informującą, że zasadniczo nie bywa
czynny nigdy i zeszła z powrotem na dół, do portierni, by zadać pytanie:
- Gdzie są klucze?
- O, dzień dobry pani Klaro! Już po urlopie? A
co, nie ma nikogo tam na górze? No, to powinny być tutaj, zaraz… -
Zenon Gryglewski, portier, ochroniarz i złota rączka w jednej osobie,
schylił się do szuflady i podał Klarze ciężki pęk kluczy – Miłego dnia!
- Dziękuję, miłego dnia! – Klara nie miała
ochoty na pogaduchy z Zenonem, wzięła klucze i wspięła się na piętro. Otworzyła
sekretariat. Powitało ją gorące i duszne powietrze. Natychmiast otworzyła
wszystkie okna. Zerknęła do terminarza. Niestety byli zapisani klienci. Ich
nazwiska nic jej nie mówiły, więc albo nowi, albo tak długo była na urlopie, że
zapomniała z kim pracowała wiosną. Zerknęła na zegar. Miała jeszcze trochę
czasu. Podreptała do swojego gabinetu.
- Nie, no ręce i nogi opadają! Ile mnie nie
było? Dwa miesiące? A tu co? Istna stajnia Augiasza! – powiedziała głośno, mimo
że nikt nie mógł tego usłyszeć. Że biurko przestawione przodem do okna to Pikuś,
w sumie niech tam klientowi słońce w oczy wali, przecież nie musi mieć
komfortowo. No, ale kanapa i fotele w tym miejscu to już porażka. Od razu na
wejściu łup kolanem o kant! A to przecież ja pierwsza wchodzę. Nie, tak nie
może być! – pomyślała i od razu przestawiła meble tak, jak stały przedtem - A co to się ze ścianami stało? O ile pamiętam
to były w innym kolorze, takim miłym, sympatycznym, spokojnym zielonym... a teraz to... brr, paskudny szpitalny beżyk.
Fuj! Nie wytrzymam! O?! A gdzież się
podziały moje obrazki? Ciekawe komu to przeszkadzało? – przeszukiwała gabinet
- A są, za szafę wrzucili, pomiędolone
całe... równie dobrze mogli wywalić do kosza! Nie no jasne, moje obrazki były
"be" a te szkaradziejstwa to "cacy" są. Już widzę, jak
dzieciak wchodzi i po oczach od razu takim horrorem dostaje. Cudnie! –
mamrotała pod nosem - No to do szuflady zajrzyjmy... Co my tu mamy? No tak...
długopisiki poznikali, ołóweczków brak, kredeczki wybyły, plastelinki nie
ma...O?! Spinacze są. Jak miło! – czuła, że zaraz wybuchnie. Starała się
opanować złość.
- To
do szafki jeszcze luknijmy. No proszę! Pudełko otwarte, klocuszki powywalane,
sznureczek w węzełki a piłeczki brak. A tu nawet pudełeczka już nie ma. Cudnie!
– Klara mówiła coraz głośniej - Duszno
tu jak cholera, nie mogli chociaż okna otworzyć, wywietrzyć po tych upałach?
Pleśnią czuć, aż wstyd tu kogoś zaprosić. Jezu jakie zacieki na suficie! Stolik
cały zawalony papierzyskami… O herbatka, sprzed tygodnia chyba... Skąd tu tyle
okruchów? No szkurde, ale jak się wychodzi z gabinetu to się go szkurde sprząta
chyba! Kto tu był ostatni?! – teraz już krzyczała - No i oczywiście komputer nie
wyłączony – opadła na krzesło - poczta
pootwierana… zaraz koleżankę załatwimy... o, już! A niech się wylogowywuje
bałaganiara jedna! – kątem oka sprawdziła która jest godzina - Matko jedyna,
klient za pięć minut będzie! Jak ja to ogarnę !!! Co to ja Herkules jestem czy
co?!
Na przemian pokrzykując i mamrocząc
Klara miotała się po gabinecie próbując jako tako go ogarnąć i nabierając coraz
głębszego przekonania, że ma tej roboty serdecznie dość.
- A pocałujcie wy mnie wszyscy w dupę! –
zamamrotała pod nosem i otworzyła drzwi zapraszając oczekującego już klienta do
środka. – Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – z wysiłkiem zmuszała głos, by
brzmiał życzliwie i profesjonalnie. Po
całej dniówce udawania, że świetnie sobie radzi była wykończona. Nie miała
pojęcia jak wytrwa rok. Przecież będzie
musiała pracować nawet w święta. Do tego jeszcze Julian…
-
A pocałujcież wy mnie wszyscy w dupę ! – ulżyła sobie wykrzykując w
pusty korytarz.
-
Zły dzionek pani Klaro? – Zenon wyłonił się z za rogu – Niech się pani
nie denerwuje, złość piękności szkodzi !
-
Do widzenia panie Zenku! – Klara chciałaby zapaść się pod ziemię,
zniknąć w mysiej dziurze, zasnąć i obudzić się tak mniej więcej za dwa lata
albo w ogóle zniknąć i nie być. Zbiegła ze schodów, by jak najszybciej znaleźć
się w swoim samochodzie i wrócić do swojego domu, na swoją kanapę i zalec,
zalec do jutra i nie robić nic. Jakiś dureń zaparkował tak blisko, że za
cholerę nie mogła wyjechać. Czuła wzbierający gniew. Nienawidziła głupoty. Sama
nie pozwalała sobie na popełnianie błędów a błędy innych doprowadzały ją do
łez.
- No nie wyjadę, kurwa, nie wyjadę! A
pocałujcie mnie wszyscy w dupę !!! – Klara nacisnęła gaz i… wyjechała.
Uszkodziła jedynie przedni zderzak we własnym samochodzie i pozostawiła
oryginalną grafikę na boku samochodu tego debila, który tak idiotycznie
zaparkował.
Wjeżdżając na autostradę była już
zupełnie spokojna. Jazda samochodem zawsze ją uspokajała. Mogła być chora,
zmęczona, przygnębiona, smutna, głodna, jednak prowadząc czuła się wolna od
wszelkich trosk. Czuła się całkowicie wolna. Nabrała ochoty na długą podróż.
Najchętniej nad morze. Zaczęła się zastanawiać, co by było, gdyby teraz,
zamiast do domu, pojechała do Gdańska. Poczuła, że to jest właściwie to, co
najbardziej chciałaby teraz zrobić. Pojechać do Gdańska, a potem jeszcze dalej,
na Hel. Jak dawno tam nie była? Ostatni raz to była podróż poślubna, z Janem,
więc… to już siedem lat! Od siedmiu lat nigdzie nie wyjeżdżała! Nigdzie! Tylko
praca-dom-praca-dom-praca….
- A
pocałujcie wy mnie wszyscy w dupę!!! – wydarła się na całe gardło, które
natychmiast zareagowało bólem. Włączyła radio. Słuchała go tylko w samochodzie.
Dwie godziny dziennie, codziennie oprócz soboty i niedzieli. Od lat słuchała
tej samej stacji. Dobrze znane głosy uspokajały ją. Jej ulubiony prezenter
odczytywał właśnie prognozę pogody. Dziś dla miasteczek o bardzo dziwacznych i trudnych
do wymówienia nazwach. Roześmiała się. Niestety mimo śmiesznych nazw prognoza
śmieszna nie była. Na weekend znowu zapowiadano upał. I to nie taki sobie
zwykły upał, ale afrykański. W pierwszej chwili Klarze wydawało się, że się
przesłyszała, ale prezenter właśnie powtórzył, że trzydzieści dziewięć stopni w
cieniu. Uśmiech zwiał. Lęk przybył. Nie pomagało podkręcanie klimatyzacji. Nie
pomagała delikatnie gazowana woda mineralna. Klara rozsypała się na drobniutkie
kawałeczki.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza