Poczuła zapach jesieni. Wdzierał się zimnym wiatrem przez niedomknięte
okno. Niósł ze sobą woń martwych liści i wilgotnej, ciężkiej ziemi. Zadrżała.
Otuliła się miękkim wełnianym swetrem i podkuliła nogi. Wokół było szaro i
ponuro. Zanosiło się na deszcz. Mogłaby zapalić światło i rozproszyć zapadający
zbyt szybko mrok, ale musiałaby wstać i postawić stopy na zimnej podłodze. W
starym domu podłogi były drewniane. Ciepłe i skrzypiące przyjacielsko. W tym
miejscu, którego mimo upływu wielu lat nadal nie potrafiła nazywać domem,
posadzka była marmurowa. Chłodna, jak płyta nagrobkowa. Nie pozwoli przygnieść
się czymś takim. Każe się spalić. Spalić i rozsypać. I niech posadzą w tym miejscu drzewo. Niech posadzą brzozę. Kochała
brzozy. Za ich niewinną białą korę. Za
ich wiotkie gałązki. Za ich delikatnie szeleszczące liście. Brzozy były piękne
o każdej porze roku. Tak, niech posadzą brzozę. Kiedy była małą dziewczynką
przyniosła ze spaceru samosiejkę brzozy i zasadziła w swoim ogrodzie. Patrzyła
jak rośnie razem z nią. Tuliła się do niej , gdy było jej smutno i źle.
Zwierzała się z najgłębszych tajemnic. Siadała w przyjemnym półcieniu i marzyła o przyszłości.
A potem nadeszła ta przyszłość. I musiała opuścić stary dom. I musiała zostawić
swoją brzozę. Tamtej brzozy już nie ma. Ktoś brutalnie odebrał jej życie, tnąc
ją na drobne kawałeczki nadające się do spalenia w kominku. Jej samej też już od
dawna nie ma. Ktoś kiedyś złamał jej serce. Ktoś innym obiecał je poskładać.
Nie wyszło. Nieuchronnie nadeszła jesień. Wcale nie złota. Mogłaby sama rozpalić
w kominku. Mogłaby, ale musiałaby wstać i dotknąć stopami zimnej posadzki.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza