niedziela, 31 grudnia 2017
Dobry rok
- No, to siadaj i opowiadaj mi tu zaraz wszystko po kolei –
Krycha, swobodnym gestem wskazała Klarze miejsce po swojej lewej stronie przy
kawiarnianym stoliku – nie widziałyśmy się chyba cały rok?
- Tak, chyba rok… - Klara siadając, próbowała szybko
odszukać w pamięci ich ostatnie spotkanie. Miała kłopot, bo jej pamięć nie
działała chronologicznie. Przypominała raczej wielki czarny wór. Zdarzenia
wpadały do środka chaotycznie i wydobywanie ich przy użyciu tradycyjnego kodu
dat było praktycznie niemożliwe. Klara oczywiście pamiętała wszystkie
ważniejsze wydarzenia, ale pamiętała je inaczej. Historie błahe i dla innych
nieistotne, w pamięci Klary były wielkie i ważkie. Zdarzenia doniosłe i historyczne zawieruszały
się w pamięci Klary, jak drobinki piasku w bucie albo igły w stogu siana.
Sprawy, nad którymi inni dawno przechodzili do porządku dziennego, Klara jeszcze
długo przeżywała w koszmarnych snach. I nigdy nie była pewna, czy coś wydarzyło
się przedtem czy raczej potem – śnieżyca wtedy była straszna…
- Była. Ale chyba nie
będziemy o pogodzie rozmawiały? CV
napisałaś? Pracę zmieniłaś?
- Nie. Nie napisałam. Nie zmieniłam. Nie musiałam.
Krycha
przysunęła bliżej swoje krzesło i przybrała minę profesjonalnego wysłuchiwacza
zwierzeń, a Klara kontynuowała:
- Pamiętasz, jak wybierałam te zdjęcia u ciebie na sesji?
Wyobraź sobie, że to wszystko dało się zrealizować w starej pracy. Robię to, co
lubię. Mam dużo przestrzeni. Ludzie mnie nie męczą. Bawię się z dzieciakami.
Mogę się realizować twórczo. Dyrekcja docenia…
- Dyrekcja?! Docenia? Niemożliwe! Ta Dyrekcja?! – Krycha
zrobiła wielkie oczy i krzyknęła nieco zbyt głośno. Facet siedzący przy stoliku
pod oknem spojrzał na nią z dezaprobatą, ale gdy tylko Krycha się do niego
przepraszająco uśmiechnęła, wrócił do lektury gazety. A raczej udawał, że
wrócił, bo teraz to zza tej gazety na Krychę zerkał z coraz większą aprobatą
przechodząca powoli w zachwyt.
- Nie, nowa Dyrekcja. Na szczęście! Wiesz jak bardzo nie
miałam ochoty na szukanie nowej pracy…
- Oj, wiem, wiem… Ale mogłaś, chociaż te oferty porozsyłać,
tak dla treningu, no trudno! Widocznie nie byłaś gotowa. U ciebie wszystko trwa
dłużej – Krycha roześmiała się a facet spod okna już nawet nie udawał, że czyta,
tylko wgapiał się w Krychę maślanymi oczami. Zresztą nawet ładne te oczy miał.
Niebieskie.
- A jeszcze by mnie gdzieś przyjęli i co ja bym wtedy
zrobiła?
- No tak… - teraz śmiały się już obie, tylko na Klarę nikt z
zachwytem nie patrzył, bo nikogo poza nimi i tym facetem z oczami w kawiarni
nie było. Nawet kelnerka gdzieś zniknęła.
- Czyli w pracy wszystko dobrze. Cieszę się. Jednak nie
tylko pracą człowiek żyje, mam nadzieję…
- Nie tylko - Klara uśmiechnęła się tajemniczo i podała
Kryśce elegancko opakowany rulon – to dla ciebie, proszę!
- A co to ….? – Krycha szybko rozpakowała pakunek –
Kalendarz! Twoje zdjęcia?
Klara
zarumieniła się lekko. Jeszcze nie nauczyła się przyjmowania komplementów.
Jeszcze nie wierzyła tak do końca w to, że jej prace mogą się komuś podobać, a
Krycha właśnie zaczęła udzielać Klarze wyczerpującej i bardzo pozytywnej
informacji zwrotnej.
- Są naprawdę dobre. Piękny… powieszę w centralnej części
salonu.
- Seria kolekcjonerska, mocno limitowana.
- Serio, to powinnaś pomyśleć o tym poważnie w przyszłym
roku – Krycha przeglądała strony kalendarza coraz bardziej zachwycona i Klara
zaczęła się obawiać, że ta wariatka zaraz wstanie i temu z oczami pokaże jej
zdjęcia. Facet byłby zachwycony gdyby Krycha do niego podeszła.
- Pomyślę. Pomyślę. Nie tylko o kalendarzu pomyślę.
- No, no! Proszę, proszę, czyli jednak się koleżanka
zdecydowała?
Krycha odłożyła kalendarz, Klara odetchnęła
z ulgą a kelnerka w końcu pojawiła się z dawno zamówionymi filiżankami gorącej
czekolady.
- Wiesz, to był chyba mój najlepszy jak dotąd rok. Nie, nie
chyba. Na pewno! Mój pierwszy rok bez lęku.
Nawet nie przypuszczałam, że może być tak… tak normalnie.
- Brawo Ty! – Wykrzyknęła Krycha i uniosła filiżankę z czekoladą
jak do toastu.
- Brawo ja! - Odpowiedziała cicho Klara i śmiejąc się zanurzyła
usta w bitej śmietanie.
piątek, 29 grudnia 2017
Obrazki z życia Hrabiny i Witusia - Rwa
Hrabina siedziała przy stole, zmuszając się do
zjedzenia przygotowanego przez Witusia śniadania, w szlafroku narzuconym na
nocną koszulę i ciepłych kapciach.
Wełniane
kapcie na nogach Hrabiny to widok dość niecodzienny, albowiem zazwyczaj nosiła jednak
eleganckie klapki na koturnie. Nikt nie podejrzewał Hrabiny o to, by chciała zrobić
przyjemność Witusiowi, który jej te kapciuszki w prezencie kupił, nie mogąc patrzeć
na wiecznie gołe i bez wątpienia zimne stopy małżonki. Powód był zgoła odmienny
i absolutnie pozbawiony romantycznych pobudek. Hrabinę dopadła rwa. Kulszowa. A
dopadła ją ta rwa przedwczoraj, gdy Hrabina usiłowała poderwać padającego,
wybaczcie kolokwializm, na pysk, Witusia.
Wituś swoje
waży. Ze sto kilo lekko będzie. Sam poderwać się do pionu nie może, bo nogi
dawno mu posłuszeństwa odmówiły i nie niosą Witusia już nie tylko w siną dal,
ale nawet do sąsiedniego pokoju. I w tym pokoju właśnie Wituś na przeszkodę niespodziewaną
w postaci zydelka niepozornego natrafił, rąbnął jak długi, nosem o poręcz
fotela się oparł i krzyczeć w niebogłosy wzywając pomocy zaczął.
Hrabina z
łóżka, w którym polegiwała mimo południowej pory, zerwała się natychmiast, nie
bacząc by najpierw do pionu wstać a potem dopiero do przodu ruszyć, do Witusia w
tempie rekordowym dobiegła, pod pachy bezwładnego chłopa złapała i dawaj go do
góry wyrwała, jak zawodowy sztangista. Wituś szczęśliwie bez większego uszczerbku
na zdrowiu, a nawet jakby kilku pomniejszych dolegliwości się pozbywszy, z tej
historii wyszedł, niestety Hrabina zaniemogła.
Siedzi
teraz, bo chodzić nie może, w tych ciepłych kapciuszkach, dla bezpieczeństwa większego
i nadziwić się nie może, jak ona to tego Witusia z podłogi podniosła? Przecież
ona stara jest i chora. Przecież z domu nie wychodzi wcale, no chyba, że do
kawiarni z Baronową, ale to już coraz rzadziej. Przecież śmieci nawet do kosza
nie wynosi, bo ciężkie są takie, całe dwa kilo ważą, w porywach do dwóch i pół,
jak jakiś słoik się trafi. I w ogóle serce ma słabe takie… I oddychać nie może…
Co to ta adrenalina potrafi?!
A Wituś patrzy z uwielbieniem na małżonkę i bogu
dziękuje, mimo że w żadnego konkretnego nie wierzy, bo co by nie mówić, to mu
Hrabina te jego kalekie życie uratowała. I niechże szybko ktoś Hrabinę uleczy,
bo w tym stanie to ona raczej kolejny raz uratować go nie zdoła, a on już w
kościach czuje, że zły los szykuje kolejną pułapkę.
środa, 27 grudnia 2017
Postanowienie noworoczne
Ostatnie dni
roku. W centrach handlowych tłumy ludzi niezadowolonych z otrzymanych prezentów
i naiwnie liczących na szalone promocje. W Internetach, po epidemii wesołych świąt,
pandemia podsumowywań wszelakich. Lada chwila nastąpi wysyp noworocznych
postanowień. A to, że dieta, tak na serio i tym razem skutecznie. A to, że
pracować mniej, albo wręcz przeciwnie w końcu uczciwie do roboty. Jedni zaklinać się będą, że w tym roku to już
na pewno odwykną, inni że na bank w
nawyk im wejdzie. Że sport systematycznie, realnie czy wirtualnie nieistotne,
ważne, że codziennie. Że hobby jakieś, najlepiej
pasja prawdziwa, bo przecież sobą być trzeba, a jak tu sobą bez pasji, no nie
da się i już, więc od stycznia zacząć trzeba. Albo wolontariat chociaż. Pomaganie
takie szlachetne. Wyboru tylko dokonać należy, czy ludziom czy zwierzętom, czy
swoim czy obcym raczej, czy chorym czy zdrowym, bo wszystkim przecież nie. A może
nie pomagać ale oszczędzać. Dla siebie, dla żony, dla dzieci. Na wakacje. Na samochód.
Na endoprotezę biodra, aparat ortodontyczny, przeszczep szpiku. Na emeryturę
ostatecznie.
A może tak
po prostu, zwyczajnie, przeżyć 365 dni, od poranka bez „cholera, znowu do tej
pieprzonej roboty” do wieczora bez „o matko, ale jestem zmęczona”?
Etykiety:
pasja,
postanowienia noworoczne,
prezenty,
promocja
wtorek, 5 grudnia 2017
Rozmowy o kapiszonach - Pisarz
- Kto to jest pisarz?! – Chłopiec wykrzykiwał pytanie już od
progu.
- Pisarz albo pisarka to taka osoba, która pisze książki –
odpowiedziała, podczas gdy malec już wdrapywał się na krzesło przy kuchennym
stole i zerkał czy nie został przypadkiem kawałek tego pysznego ciasta z
wczoraj.
- Przecież ty mi zawsze powtarzasz, żeby nie pisać po
książkach, bo książki trzeba szanować, a taki pisarz to chyba nie szanuje
książek.
- Pisarze nie piszą po książkach tylko piszą książki.
Chłopiec patrzył z
niedowierzaniem.
- Ale jak oni piszą te książki? Przecież w książkach są
literki drukowane a nie pisane, to oni to są chyba drukarze a wcale nie
pisarze!
- Masz rację – próbowała zachować powagę – drukarze książki
drukują, ale najpierw pisarze muszą je napisać. Przynieś mi, proszę, książkę,
którą najbardziej lubisz.
Chłopiec pobiegł
do swojego pokoju i po krótkiej chwili wrócił, trzymając w lewej ręce
„Opowiadania z doliny Muminków” a w prawej książeczkę o przygodach Pajączka
Łukasza.
- Dwie przyniosłem! Bo ja tą... – uniósł lewą rękę wysoko
nad głowę – lubię jak mi tata czyta wieczorem, a tą - tym razem podniósł prawą
rękę i pomachał książeczką tak, że aż zaszeleściły kartki- to lubię czytać sam
albo z mamą, bo jak czytam z mamą to jeszcze rysujemy, bo zobacz, tu jest taka kolorowanka albo się bawimy.
- Umiesz już czytać sam?
- Jak są obrazki to umiem! – W głosie chłopca zabrzmiała
prawdziwa duma.
- No, to pokaż mi te książeczki. Zobaczymy, kto je napisał.
Widzisz tu na górze jest nazwisko Tove Janson. A tu są dwa nazwiska…
- Po co dwa? – Przerwał chłopiec.
- Dwa, bo tę książeczkę napisały dwie panie.
- Dwie? Ale dlaczego?
Ta jedna nie umiała? Jak ja czasem nie umiem zasznurować butów to mama musi mi
pomagać i wtedy już potrafię.
- Książki można pisać samemu i można je pisać razem z innym
pisarzem, albo nawet z kilkoma.
- Wiem! To jak zabawa. Czasem wolę się bawić sam, jak mnie
brat zdenerwuje. I lubię się bawić z kolegami, w berka albo w chowanego. Nie da
się bawić w berka sam, musi cię ktoś gonić i złapać, wiesz? Wtedy jest wesoło.
- Masz rację, jak robimy coś ze swoimi przyjaciółmi to jest
wesoło.
- To ja też będę pisarzem! I napisze sto książek, albo
tysiąc! – Chłopiec zaczął podskakiwać wesoło i wymachiwać rękami – A ile trzeba
mieć lat, żeby być pisarzem, bo tata mówił, że żeby zostać kierowcą to muszę
być dorosły, a pisarzem też muszę być dorosły?
- Nie musisz. Możesz zostać pisarzem nawet teraz, jeśli
tylko chcesz.
- Chce! Chce!! – Podskakiwał
coraz wyżej i wykrzykiwał coraz głośniej.
- To przynieś tu szybciutko blok rysunkowy i mazaki, a ja
pójdę po dziurkacz i wstążkę.
- Po co wstążkę?
- Zobaczysz – uśmiechnęła się tajemniczo i uprzątnęła stół.
Kiedy chłopiec
wrócił taszcząc duży blok i mazaki, na stole leżały już kolorowe szablony do
rysowania, wstążeczki, dziurkacz, linijka i nożyczki.
- Gotowy do zabawy?
- Tak! – Malec zasalutował
udając żołnierza.
- To o czym będzie twoja książka?
- O mnie! Może być o mnie?
- Pewnie, że może. Świetny pomysł! Taka książka, w której
autor pisze sam o sobie nazywa się autobiografia. Możesz opisać swoje przygody.
Zaczniemy od okładki. Wymyśl tytuł.
- „Moje przygody” – wykrzyknął chłopiec i aż mu się oczy
zaświeciły z radości.
- Najpierw zapiszemy, kto jest autorem…
- Pisarzem! Ja! – Złapał
czarny mazak i z wysiłkiem, wysuwając język i posapując wykaligrafował swoje
imię na środku kartki, robiąc tylko jeden, malutki błąd. Zapisane w lustrzanym
odbiciu „N” wyglądało jak oryginalnie zaprojektowana grafika. Znak firmowy
autora.
- Bardzo ładnie. To teraz ja napiszę tytuł, a ty
zaprojektujesz okładkę. Pomyśl o tym, co lubisz najbardziej, w co się lubisz
bawić i narysuj tu te wszystkie rzeczy. Możesz wykorzystać szablony. Zobacz, tu
są zwierzaki, a tu samochody…
Chłopiec nie
zastanawiał się długo. Odrysował psa, kota, traktor, latarnię morską i rower. A
potem starannie je pokolorował.
- Fantastycznie. Masz już okładkę. Teraz zdecyduj ile stron
będzie miała twoja książka.
- Tysiąc! Albo sześć!
- Sześć tysięcy?! To strasznie dużo!
- Nie, sześć – pokazał na palcach. Odliczyli odpowiednią
ilość kartek i chłopiec przycisnął mocno dziurkacz.
- Teraz zwiążemy je wstążką, żeby się nie pogubiły. Umiesz zawiązać
kokardkę?
Pierwsze dwie
próby nie były nieudane, ale za trzecim razem już powstała zupełnie zgrabna
kokardka. Dłuższy koniec został uroczyście obcięty nożyczkami. Chłopczyk był
bardzo zadowolony, bo zrobił to sam, bez żadnej pomocy.
- No, to na dzisiaj koniec. Jutro napiszesz pierwszy rozdział.
Pomyśl, jaką przygodę chciałbyś opisać.
- A potem damy mamie! Mama mówi, że książki to najlepsze
prezenty.
- Mama ma rację. Książki to najlepsze prezenty.
wtorek, 14 listopada 2017
Zgubione znalezione
Zmrok zapadał
tak wcześnie, że Popołudnie zajmowało na kanapie coraz mniej miejsca, za to Wieczór
rozpychał się nieprzyzwoicie. Bywały takie dni, że anektował całą kanapę i nie
chciał z niej zejść ani na chwilkę. W te mgliste, dżdżyste i przenikliwie
zimne, Poranek nie miał żadnych szans i smutny udawał, że nadal śpi, mimo że
Noc dawno już przestała śpiewać swoją kołysankę. Jedynie Przedpołudnie jakoś
się trzymało, przejmowało więc wszystkie domowe obowiązki i próbowało zapanować
nad całym towarzystwem. Najskuteczniejsze okazywały się bajki. Wszyscy zbiegali
się wtedy do salonu i wsłuchiwali w opowieść:
niedziela, 29 października 2017
Moja mała frustracyjka
Cholera! Przecież umiem pisać…
co jest grane? Siedzę trzeci dzień nad czymś, co powinnam napisać najwyżej w ciągu
godziny, a w zasadzie podobno nawet w dziesięć minut. Kiedyś ktoś podał mi taki
czas, jako zasadniczo możliwy, a nawet wskazany. Nawet w starej wersji nie
dałabym rady w dziesięć minut!. Jak siedem stron w dziesięć minut?! Samo
przepisywanie zajęłoby mi więcej czasu, a ja to przecież muszę stworzyć. Nie, nie
stworzyć, to złe słowo. Samo tworzenie
byłoby nawet przyjemne. Ja to muszę dopasować do wzoru. Ja to muszę w
odpowiednich rubrykach umieścić. Ja to muszę rozpisać na cele takie śmakie i
owakie. W formy i metody ubrać. I
wielokrotnie uzasadnić. I nie potrafię.
Nie potrafię! Mimo siedemnastu lat doświadczenia. Mimo posiadania
specjalistycznej wiedzy. Mimo wyjątkowej łatwości posługiwania się słowem. Mimo
umiejętności samodzielnego i krytycznego myślenia. A może przez nią właśnie.
Może przez nią! Termin się zbliża, a moje przesadnie zdroworozsądkowe myślenie podrzuca
mi kłody pod palce. Termin nadchodzi nieodwołalnie a mój mózg broni się przed
wtłoczeniem w tabelki i schematy. Mam wszystkie
potrzebne informacje i za diabła nie potrafię z nich skorzystać. Z moim
myśleniem coś musi być bardzo nie tak… Może podstępny proces chorobowy prostuje
moje dotychczas nieźle pofałdowane zwoje? Może mały, żarłoczny mózgojad rozpoczął
przygotowania do zimowego snu i obżera się dzisiaj wyjątkowo gwałtownie? Może z
wizytą zapowiada się daleki krewny z Niemiec, ten, jak mu to… Alzhaimer? Albo tylko
Grisza Cyklon zamieszał mi w głowie? Przecież to miała być dobra zmiana! Dobra!
Taka na lepiej. A ja czuję się gorzej. Coraz gorzej. A czas biegnie i nawet dodatkowa godzina, podobno też ostatni raz mi
dana, nie pomaga, bo i tak nadejdzie poniedziałek. Czy w poniedziałek będę już
umiała? Czy we śnie dokona się cudowne samouzdrowienie? Znajdę rozwiązanie?
Wpadnę na pomysł genialny i nie zapomnę go otwierając rano oczy? Może nie będę
ich otwierać. Tak na wszelki wypadek. Może, gdy zasłonię oczy, poniedziałek nie
nadejdzie? A jeśli nadejdzie mimo to, może mnie nie zauważy?
piątek, 15 września 2017
Rozmowy o kapiszonach - Stara gazeta
- Ja nie chcę jutro do
szkoły! Nie chcę!!!
- Ale czemu nie
chcesz? Przecież jeszcze wczoraj chciałeś? Cieszyłeś się z nowego tornistra…
- Tak, ale dzisiaj już
nie chcę.
- Czy coś się stało? Spotkała
cię jakaś przykrość?
- Nie.
- No, to o co chodzi?
Szkoła nie jest już fajna?
- Nie! Szkoła jest
jak stara gazeta!
- Stara gazeta? Nic
nie rozumiem…
- Tak, szkoła jest
jak stara gazeta! Nudna i głupia, jak stara gazeta.
- Stara gazeta jest
nudna?
- Strasznie nudna. I nieaktualna.
Już się do niczego nie przyda. Jak szkoła.
- Rozumiem. Podaj mi proszę
tamtą starą gazetę.
- Po co?
- Zobaczysz. Przynieś
jeszcze nożyczki, klej i czyste kartki.
- Ale po co?
- Przynieś i siadaj
tu obok mnie – zaczęła przeglądać gazetę, wycinać z niej pojedyncze słowa,
fragmenty tekstów, jakieś obrazki i wszystko to naklejać na kartkę. Powstał śmieszny
wierszyk a do niego równie wesoła ilustracja – Podoba ci się?
- Yhm… fajne, mogę też?
- Pewnie. Weź sobie
drugą gazetę i zrób swój obrazek. – W czasie, gdy chłopiec wycinał i wyklejał,
ona zaczęła zwijać kartki gazety w cieniutkie ruloniki i sklejać je taśmą
klejącą.
- Gotowe!
- Pokaż. O! To
prawdziwe dzieło sztuki!
- Zobacz, przykleiłem
samochód, bo lubię samochody. A tu jest pies, bo chciałbym mieć kiedyś psa… I
jeszcze tytuł dałem, widzisz?
- Widzę. Marzenia. Bardzo
dobry tytuł. To teraz pomóż mi zwijać te ruloniki.
- Po co?
- Zaraz zobaczysz. Staraj się zwijać jak najciaśniej.
- Tak dobrze?
- Świetnie ci idzie!
A teraz policz ile już mamy tych ruloników?
- 8, 9 …. 13, 15…
20!
- To teraz patrz… –
Wzięła do ręki wszystkie ruloniki, jak patyczki do gry w bierki i rozsypała na
stole.
- Spróbuj teraz
zebrać jak najwięcej, tylko pamiętaj, żeby nie ruszyć żadnego innego niż ten
który chcesz zabrać. Jak w bierkach. Ostrożnie.
- Wygrałem! Gramy
jeszcze raz?
- Nie mamy już czasu.
Teraz posprzątamy. Postaw to puste pudełko tam pod szafą. A teraz wszystkie papierki,
które nam zostały zgniatamy w kulki. Umiesz to zrobić jedną ręką?
- Umiem. Nie
umiem…. Trudne… Udało mi się!
- A teraz spróbuj
trafić kulką do pudełka.
- Brawo ty! No, kończymy
zabawę. Zaraz będzie kolacja. A potem do łóżka, bo jutro wcześnie wstajesz do
szkoły – pogłaskała chłopca po głowie.
- A szkoła jest jak stara gazeta! – Wykrzyknął radośnie
i pognał myć ręce
- Tak… szkoła jest jak stara gazeta.
piątek, 8 września 2017
Powstrzymać jutro
K. bardzo nie chciał, by nadeszło jutro. Robił
co mógł, żeby powstrzymać wschód słońca. Niestety udało mu się jedynie zniechęcenie
księżyca do zachodu. Wychodząc z domu ujrzał go, jak wisiał wciąż jeszcze wysoko na
niebie, cały w pełni, podczas gdy słońce już bluzgało nadmiarem promieniowania
elektromagnetycznego nieprzyzwoicie rażąc w oczy.
K. poczuł narastający niepokój w trzewiach.
Na myśl o tym, że przecież sam zgłosił
się do tej misji i teraz to już raczej nie ma wyjścia i musi całą sprawę doprowadzić
do końca, pokręcił z niedowierzaniem głową. Usłyszał dziwne trzeszczenie. Dźwięk
przypominający zgniatanie kawałka styropianu dobiegał z wnętrza jego własnej
czaszki. K. postanowił go zignorować. Wsiadł do samochodu i ruszył. Po kilku kilometrach ogarnęły
go wątpliwości, czy aby na pewno wie co robi? Zatrzymał wóz na poboczu. Wysiadł
zaczerpnąć powietrza i natychmiast tego pożałował. Wyczuł zapach ozonu. Niepokój
rozrósł się do rozmiarów panicznego lęku. Wrócił do samochodu. Z trudem włożył
kluczyki do stacyjki. Odpalił silnik i natychmiast go zgasił. Uświadomił sobie,
że nie wie gdzie ma jechać. Nie zapytał. Zadzwonił do centrali. Podali mu adres.
Ruszył. Po pół godzinie był na miejscu. Zaparkował na poboczu. Wziął teczkę z
dokumentami. Podszedł do furtki. Nacisnął dzwonek. Cisza. Zbyt długa.
Znowu to trzeszczenie w czaszce. Tym
razem trudno było je zignorować. Nieprzyjemnie narastało przy każdym ruchu głową.
Numer domu się zgadza, ale najwyraźniej nikt tu na niego nie czeka. I nagle
poczuł, jakby go ktoś z całej siły
kopnął w żołądek. Pomylił ulice. Od dawna miał problem z nazwami. Zaczęło się
od pomylenia układu współczulnego z przywspółczulnym jeszcze na studiach. Powtarzał
rok. Teraz był o krok od utraty pracy. Nie zdąży na czas. Musiałby jechać przez
pola. Potem skrótem przez las. Nie znał go zbyt dobrze. Właściwie to wcale go
nie znał. Słyszał tylko, że istnieje i ponoć jednemu z wyższych rangą kiedyś udało
się tamtędy przejechać. Będzie musiał zaryzykować. Wrócił do samochodu. Ruszył
powoli, żeby nie przegapić zjazdu. Wydawało mu się, że jest zdecydowany. Właściwie
już skręcał na wyboistą ścieżkę. W ostatnim momencie zrezygnował. Wcisnął pedał
gazu do oporu. Silnik zawył i zadymił. K. jechał przed siebie. Byle dalej stąd.
Włączył radio, żeby zagłuszyć trzaski w głowie. Wyskoczył na autostradę o mało
nie ocierając się o rejsowy autobus.
Nie, to nie była robota dla niego. Spojrzał
na teczkę rzuconą niedbale na siedzenie pasażera. Wydrukowane na okładce imię i
nazwisko zapulsowało ostrzegającym czerwonym światłem i po chwili zgasło. Trzeszczenie
w czaszce K. zmieniło się w wysoki, nieznośny pisk. Linia ciągła płaska.
wtorek, 29 sierpnia 2017
Koniec lata
Chłodne poranki. Szybko zapadający zmrok. Unoszący się w
powietrzu coraz wyraźniej wyczuwalny zapach rozkładu. Pojedyncze, przedwcześnie
pożółkłe liście, opadające znienacka. Już czerwona, dojrzała jarzębina a wśród
owoców pojedyncze, kwitnące zupełnie absurdalnie kwiaty o zapachu, który każde
z nich odbierało zupełnie inaczej. Tak, jak i nadchodzącą jesień. Dla niego
wszystko się kończyło. Dla niej właśnie teraz zaczynał się nowy rok. On z dnia
na dzień tracił energię. Ona rozkwitała. Patrząc w tym samym kierunku, widzieli
zupełnie inne obrazy. Ona zachwycała się złotym światłem, podczas gdy on dostrzegał
tylko coraz ciemniejsze odcienie szarości. Zostało im jeszcze kilka wspólnych dni. Potem on zapadnie w odrętwienie. Ona wręcz przeciwnie. Spotkają
się znowu wiosną. Pójdą na spacer ulicą Piękną. On zerwie dla niej gałązkę bzu.
Ona popatrzy mu głęboko w oczy. Mają tak mało czasu…
sobota, 26 sierpnia 2017
Furtka
Klara podłożyła sobie
zwinięty w rulon sweter pod głowę, położyła się
na rozgrzanych kamieniach tarasu i zamknęła oczy. Musiała zasnąć, bo nagle znalazła się na
maleńkim wybrukowanym placyku oświetlonym jedynie blaskiem księżyca. Dłuższą
chwilę trwało zanim jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Wokół panowała
prawie całkowita cisza. Jedynym dźwiękiem, jaki do niej docierał, był łomot jej
własnego serca. Nie bała się ciemności, nawet w dzieciństwie, ale panicznie
bała się nieznanego. Nie mogła jednak stać tutaj w nieskończoność. Zrobiła
kilka małych, niepewnych kroczków przed siebie, asekuracyjnie rozkładając
szeroko ręce. Pusto. Całkiem pusto. Zastanawiała się, czy nie zawrócić, ale
postanowiła zrobić jeszcze kilka kroków. Niespodziewanie wyrósł przed nią mur.
Chłodny. Chropowaty.
- Jest
mur to musi być i furtka – pomyślała i zaczęła przesuwać się powoli zgodnie z
ruchem wskazówek zegara.
Miała wrażenie, że idzie już bardzo długo.
Znowu przemknęła jej przez głowę myśl, że może lepiej wrócić, ale zaraz
uprzytomniła sobie, że przecież nawet nie rozpoznałaby miejsca, z którego
rozpoczęła wędrówkę. Szła więc dalej, jedną dłonią dotykając muru, drugą
machając bezładnie w ciemności. Nagle potknęła się o coś twardego i usłyszała
stukot turlającego się po bruku kamienia. Z trudem utrzymała równowagę. Zatrzymała się i oparła plecami o mur.
Musiała uspokoić oddech.
- Jeszcze by tego brakowało, żebym tu wyrżnęła
jak długa. Nikt by mnie tutaj nie znalazł. Sama nie wiem gdzie jestem … - i już
miała kontynuować wędrówkę, gdy w oddali, dokładnie na wprost, spostrzegła coś,
jakby migoczące światełko. Przetarła oczy i spojrzała jeszcze raz przed siebie.
Ewidentnie światełko. Maleńkie. Ale światełko! Odkleiła się od ściany i ruszyła
przed siebie. Powoli. Pokracznie. Zatrzymując się co kilka kroków z powodu
zawrotów głowy. Trwało to strasznie długo, a te cholerne światełko było cały
czas bardzo daleko.
- Nie, no to jest bez sensu… - zrezygnowana
usiadła na bruku. Wokół ciągle ta sama cisza. Nad nią ogromny księżyc z miną,
jakby za chwilę chciał ją obdarzyć najpotężniejszym pomieszaniem zmysłów – Niedoczekanie twoje - wyszeptała pod nosem – Idę!
Po
kilkunastu minutach, a może po kilku godzinach, nie była w stanie tego
określić, znalazła się tak blisko światełka, że mogła rozpoznać kształt dziurki
od klucza. Przyspieszyła kroku i gdyby nie wyciągnięte do przodu ręce,
wyrżnęłaby głową w mur. Przytknęła oko do dziurki i zaraz tego pożałowała.
Zaatakowała ją oślepiająca jasność. Po drugiej stronie muru najwyraźniej był
środek wyjątkowo słonecznego dnia. Nieduży brukowany placyk, może rynek. Kilka
straganów. Tu kwiaty, tam owoce. Dookoła kolorowe kamieniczki. Każda inna. Po
lewej chyba ratusz. A może kościół. Nie widziała dokładnie. Niespiesznie
przechodzący ludzie sprawiali wrażenie zadowolonych z życia. Uśmiechali się do
siebie nawzajem. Wymieniali pozdrowienia.
- Ciekawe, czy byłoby dla mnie miejsce w tym
miasteczku? – pomyślała i zaraz skarciła samą siebie za źle postawione pytanie.
Wymacała klamkę. Chłód metalu ostudził emocje. Wzięła trzy głębokie oddechy i
powtarzając w myślach zaklęcie: żeby tylko była otwarta…, żeby tylko była
otwarta…, żeby tylko była otwarta… nacisnęła z całej siły.
niedziela, 20 sierpnia 2017
Rozmowy o kapiszonach - Las
- Co to jest las?
- To taki stary, stabilny,
samowystarczalny ekosystem.
- Taki stary jak ty?
- Dużo starszy. Ej,
ja nie jestem, wcale taka stara!
- Pokażesz mi las?
- Tak wyglądał. Patrz
– wyciągnęła z kieszeni bardzo starą fotografię.
- Co to?
- Drzewa.
- A to?
- To paprocie.
- A to tutaj?
- To mech.
- Fajny. Pojedziemy
tam? Gdzie to jest? Pojedźmy! Jutro! Dobrze? Pojedziemy? Proszę…
- Lasu już tam nie
ma.
- Poszedł sobie? Wiesz
gdzie? Poszukamy go? Ja chcę go zobaczyć!
- Nie możesz go
zobaczyć. Nikt już nie może go zobaczyć…
- Ale dlaczego? Ja chcę
!!!
- Ja też bardzo bym
chciała. Nie możemy go zobaczyć, bo… umarł.
- Jak mój chomik?
- Tak, jak twój
chomik.
- To zobaczmy inny
las. Jest inny las?
- Nie ma. Ten był
ostatni. Ale poczekaj, mam pomysł! – wyszła na chwilę i wróciła trzymając rękach
duży szklany słój - Zobacz, to jest las. Powąchaj.
- Ale pachnie! Co to za zapach?
- To świeże powietrze.
Kiedyś tak pachniał cały świat.
- Ładnie. Mogę
jeszcze?
- Możesz, pewnie że
możesz. A teraz wyobraź sobie, że jesteś malutki jak mikro-czip i wchodzisz do
środka i drzewa są wysokie do samego nieba…
poniedziałek, 7 sierpnia 2017
Rzut kostką
- Jasne. W
poniedziałek. Nie ma sprawy. Do zobaczenia – odłożył telefon i zerknął na
dworcowy zegar. Czwarta rano. Pasażerowie szybko opuszczali peron. Po kilku
minutach zostały tylko gołębie i jedna pszczoła ucztująca na porzuconym przez
długonogą blondynę ogryzku jabłka. Zastanawiał się nad wyborem kierunku. Za
kwadrans odjeżdżał osobowy na południe. Gdyby się zdecydował, mógłby pójść na
spacer do lasu. Kiedy ostatnio spacerował po lesie? Powróciły wspomnienia
długich wycieczek z ojcem, budowanie szałasu ze świerkowych gałęzi, zabawy w
partyzantów… A może poczekać godzinę i zdecydować się na zmarnowanie kolejnych
pięciu na podroż, by w nagrodę znaleźć
się nad brzegiem morza, zdjąć buty i poczuć piach miedzy palcami stóp? Zdążyłby
wrócić na czas. Usiadł na ławce, by spokojnie podjąć decyzję. I wtedy ją
zauważył. Stała na drugim peronie. Zdecydowanie zbyt blisko krawędzi. Pomachał
do niej w nadziei, że go zobaczy. Chciał ją zawołać. Nadjeżdżający pociąg
zagłuszył krzyk.
czwartek, 20 lipca 2017
Biblioteka
- „Przeszywa mnie dreszcz emocji, gdy
przedstawiam wam »tekst z podtekstem«” – przeczytała cicho Klara i natychmiast
odłożyła książkę na półkę. Czego, jak czego, ale wszelkiego rodzaju podtekstów
miała serdecznie dość. Tych wszystkich metafor, przenośni, owijania w wiele
warstw bawełny, przymrużania oczu. Nie chciała już niczego się domyślać. Nie
miała siły na dokopywanie się do drugiego, trzeciego czy siódmego dna. Była
zmęczona delikatną ironią, inteligentnym sarkazmem i ciężkim cynizmem.
Wyczuwając najdrobniejszą aluzję, krzywiła się ze wstrętem. Żarty, nawet te
najwyższych lotów, omijała szerokim łukiem. Potrzebowała szczerości. Czystej,
dziecięcej, może nawet troszkę autystycznej, bezpośredniości.
- „Miałem
krewnego, który studiował trygonometrię, aż mu wąsy odpadły, a kiedy już się
wszystkiego nauczył, przyszła jakaś Buka i go zjadła. No i leżał potem w
brzuchu Buki z całą tą swoją mądrością!” – uśmiechnęła się do siebie i podała
książkę Bibliotekarce.
- Ma pani naszą kartę? – rutynowe pytanie
wprowadziło Klarę w konsternację. Miała.
Kartę do bankomatu, kartę kredytową, kartę stałego klienta drogerii, zakładu fryzjerskiego,
pijalni soków, baru „Dobra Kura”, lojalnościową kartę zagranicznego koncernu
paliwowego i parę innych absolutnie nieprzydatnych kart. Karty bibliotecznej
nie miała.
- Mam, ale niestety nie przy sobie…
- To w takim razie dowód osobisty poproszę –
Bibliotekarka cierpliwie poczekała, aż Klara wydobędzie dokument – Kiedy była
pani u nas ostatni raz?
- Nie pamiętam dokładnie, ze dwa… trzy lata
temu?
- Zmieniła
pani nazwisko? Nie mogę znaleźć w systemie - Klara podała nazwisko panieńskie.
- O jest pani! To wyrobimy kartę. Mamy teraz nowy
system. Można rezerwować książki przez Internet. Proszę, tu się pani zaloguje –
Bibliotekarka podała Klarze karteczkę z adresem strony i hasłem i bardzo
szczegółowo poinformowała o regulaminie, delikatnie akcentując konsekwencje nie
oddania książki w terminie.
- Dziękuję – wyszeptała Klara i wyszła z
biblioteki. Tuż za drzwiami, sprawdzając czy na pewno nikt jej nie widzi,
uniosła książkę do twarzy i wciągnęła w nozdrza zapach pożółkłych, zakurzonych
kartek. Kojarzył jej się z domem, niezupełnie beztroskim dzieciństwem i całym wszechświatem
możliwości.
wtorek, 11 lipca 2017
Kradzież
Próbowała sobie
przypomnieć kiedy ostatnio wstała wyspana, radosna i gotowa na zmierzenie się
ze wszystkimi wyzwaniami życia. Sięgała pamięcią najdalej, jak tylko potrafiła
i nie odnajdywała takiego wspomnienia. Czyżby w ogóle go nie było? A może
powinna założyć okulary, mogłaby wtedy
spojrzeć dalej. Albo spoglądać przez teleskop! Może wówczas, patrząc na małą
dziewczynkę zrywającą się o świcie z łóżka, by zajrzeć do pudełka z biedronkami
i dokładnie je policzyć, dostrzegłaby utraconą radość. Może, gdyby zdołała
sięgnąć wzrokiem poza horyzont,
zobaczyłaby też co lub kto pozbawił ją całej energii. Bo o tym, że nie
był to tylko upływający bezlitośnie czas była od dawna przekonana. Wystarczyło
spojrzeć na dziewięćdziesięcioletnią sąsiadkę, jak z uśmiechem na ustach, mimo
trzydziestostopniowego upału, poleruje szyby w oknach. Albo na tego starszego
pana z naprzeciwka, który codziennie o siódmej rano szedł sprężystym krokiem do
pobliskiego sklepiku po świeże bułeczki, witając się radośnie z każdym
napotkanym przechodniem i życząc mu miłego dnia tak serdecznie, że nie można
było nawet pokochać poniedziałek. Nie, nie, to nie był czas. Ten co najwyżej
dorysowałby jej kilka zmarszczek, dołożył kilkanaście kilogramów tu i tam,
kościstymi paluchami podziurawił odrobinkę pamięć. To musiało być coś innego.
Może kiedyś, gdzieś, przypadkiem, wydarzył się jakiś wypadek, w którym jej
zbiornik z energią został uszkodzony i nikt tego nie zauważył. I od tamtej
chwili, kropelka po kropelce wyciekało z niej życie. I zostało go już tylko
troszeczkę, na samym dnie. Ot tyle, żeby się obudzić, ale już nie tyle, żeby od
razu wstać. Wystarczająco na to, by przetrwać dzień, ale już nie tyle by
podejmować zbędne aktywności, takie jak radosny podskok na wieść o tym, że
właśnie przyszło lato albo szczery uśmiech na widok stawiającego pierwsze kroki
dziecka. Tyle, by podejść do samochodu, ale za mało, by podbiec do tramwaju.
Może wystarczyłoby jeszcze na snucie marzeń, ale na realizację choćby tego
najmniejszego, to już raczej nie. Chociaż, gdyby ułożyła się jakoś na skos,
albo mocno sobą potrząsnęła, energia spłynęłaby? A jeśli to nie jest
nieszczelność systemu spowodowana dawnym urazem? Może ktoś się włamał do
skarbca i bezczelnie wynosi po kawałeczku jej życiową siłę? Ale kto? Kiedy? I
jak mogła tego nie zauważyć? No, teoretycznie mogła. A praktycznie, to raczej
nie miała żadnej szansy się zorientować. Nie miała bowiem w zwyczaju ani jakoś
szczególnie kontrolować własnych zasobów, ani w żaden sposób ich zabezpieczać.
Wierzyła, że na początku otrzymała ilość wystarczającą i ufała, że całość jest absolutnie
bezpieczna. O święta naiwności! A jeśli
już na samym początku ktoś podebrał cichaczem sporą część? Że niby i tak
wszystko zostanie w rodzinie, że przecież kiedyś odda. Nie upominała się, bo to
jednak rodzina, to nie wypada, trzeba czekać, wierzyć. Może zapomniał? Na pewno
odda kiedy ona będzie bardzo potrzebować. Teraz potrzebuje! A może to wcale nie
ktoś spokrewniony? Może pozwoliła się bezczelnie okraść obcemu i tak jej było
wstyd, że nie przyznała się nawet przed samą sobą? To wielce prawdopodobne. Ktoś
ją okradł. Ratunku! Złodziej! Łapać go! Ludzie, na pomoc!
środa, 28 czerwca 2017
Rozmowy o kapiszonach - Kapcie
- Co to jest?
- To są kapcie, dziecko, ciepłe kapcie.
- Po co ci kapcie? Nie masz butów?
- Mam buty. O patrz, tam stoją.
- Czemu stoją? Czemu ich nie masz na nogach?
- Założę, kiedy będę wychodzić.
- Ale dlaczego je zdjęłaś?
- Zdjęłam, bo już dzisiaj nigdzie nie pójdę.
- Będziesz siedzieć cały czas w fotelu? Nie
pójdziesz nawet siusiu?
- Pewnie pójdę nie raz. I do kuchni pójdę
herbatę zrobić. I kwiatki w salonie pójdę podlać.
- I wtedy założysz buty?
- Nie.
- Dlaczego? Przecież chodzi się butach.
- W butach się wychodzi. W butach wychodzi się
na zewnątrz.
- A w kapciach się wchodzi do środka, tak?
- Tak, żeby wejść do środka musisz zdjąć buty.
- A Dziadek nie ma kapci. Dziadek ma buty.
Dlaczego?
- Bo Dziadek się boi.
- Dlaczego? Przecież kapcie są miękkie i
ciepłe. Ja się nie boję kapci. Mogę je pogłaskać!
- Dziadek się boi wejść do środka.
- Dlaczego?
- Boi się, że jak wejdzie, to potem będzie mu
trudno wyjść. Dlatego Dziadek zawsze chodzi w butach i nigdy nie rozpakował
swojej walizki.
- I nie wyciągnął z niej swoich kapci, tak?
- Dziadek chyba nawet nie wie, czy je ma. Nigdy
tam nie zaglądał.
- Dlaczego?
- Dziadek boi się węży.
- Dziadek ma w walizce węże? Mogę zobaczyć?
Proszę…
- W
walizce nie ma węży. Dziadek myśli, że mogłyby tam być. W walizce są kapcie i
piżama.
- Skąd wiesz?
- W każdej walizce są kapcie i w każdej walizce jest piżama.
- W mojej też?
- Tak, w twojej też.
- Takie ciepłe jak twoje?
- Możliwe.
Zobaczysz kiedy otworzysz walizkę.
- A kiedy to będzie? Jutro? We wtorek?
-
Otworzysz, kiedy znajdziesz swój dom.
- A Dziadek ma dom i nie otworzył, dlaczego?
- Widzisz, dziecko, Dziadek swojego prawdziwego
domu nigdy nie znalazł. Nawet nie zaczął go szukać… Dziadek został w moim domu.
- Czy ja też mogę tu zostać?
- A masz ochotę już założyć kapcie?
poniedziałek, 17 kwietnia 2017
Obrazki z życia Hrabiny i Witusia - Zaproszenie
Nadeszła
wiosna i wraz z nią Hrabina odzyskała życiową energię. Odzyskała ją w nadmiarze.
Najwyraźniej odebrała sporą jej część Witusiowi, gdyż ten od jakiegoś czasu
pogrążał się coraz głębiej w otchłani depresji. Im bardziej Wituś zapadał się w
ciemność, tym bardziej Hrabina emanowała wyimaginowanym blaskiem. Wydobyła z szafy od dawna nie noszone jedwabne
suknie, wsunęła na palec sygnet z rodowym herbem i przybrała wyniosły ton
głosu, odpowiedni do wydawania rozkazów. Pod ręką, na wszelki wypadek, miała
też sole trzeźwiące i chusteczki. Nieodłączny zestaw do manipulowania otoczeniem.
Wituś dla odmiany zapadł się w fotel z kubkiem ziołowej herbatki i tylko od
czasu do czasu łapał się za głowę albo zatykał sobie uszy. Nie mógł pojąć ani otaczającego
go wrogiego świata ani niczym nie uzasadnionego wobec niego i niepokojąco
narastającego entuzjazmu Hrabiny.
Hrabina natomiast pojąć nie mogła jakim cudem ona tyle lat wytrzymała z takim
niedołęgą. Nie omieszkała tego Witusiowi wypominać mniej więcej co jakieś piętnaście
minut, a w ostatnich dniach nawet częściej. Hrabina otrzymała bowiem
zaproszenie na wernisaż. Swoje prace wystawiała po raz pierwszy wnuczka
Hrabiny. Nie była to co prawda rodzona wnuczka albowiem Hrabina nigdy nie zniosłaby,
gdyby ktoś zwracał się do niej per „babciu” i w odpowiednim czasie stanowczo
poinformowała o tym własną córkę. Była to córka córki chrzestnej Witusia,
uzdolniona studentka ASP, której Hrabina poświęcała od dawna sporo, bynajmniej nie
bezinteresownej, uwagi.
- Kiedy ostatnio
byłam na wernisażu Ireny we Wrocławiu …
- To było pięćdziesiąt
lat temu! – warknął Wituś
- …. były tłumy!
Wernisaż organizowała Uczelnia. A tu nic nie pisze, że to Akademia zaprasza.
- Dzidzia cię
zaprasza. Sama organizuje. W domu kultury – Wituś tłumaczył, próbując zachować spokój.
- Jak to sama? Wernisaż
zawsze organizowała Uczelnia! U Waldemara też byłam… O! Tam to było eleganckie
towarzystwo! Profesorowie! Jak to sama!? To niemożliwe! – Hrabina czwarty raz
czytała treść zaproszenia, nie mogąc odnaleźć informacji o udziale Akademii w organizacji
wydarzenia.
- Ty chcesz tam
jechać?! – Wituś był naprawdę przerażony. Przerażała go myśl o tym, że Hrabina
każe się tam wieźć, a to późnym wieczorem jest i on wieczorem to się już raczej
kiepsko czuje. Jeszcze bardziej przerażało go to, że Hrabina mogłaby tam pojechać
sama. Taksówką. I on czekałby na nią w domu, wyobrażając sobie jak ona ginie
zasztyletowana przez taksówkarza – psychopatę.
- Oczywiście! Przecież to Wernisaż! Zostałam
zaproszona!
- To nie jest
zaproszenie. To jest tylko informacja – Wituś próbował jak mógł zniechęcić
Hrabinę do opuszczenia domu.
- Jaka informacja? To Zaproszenie! O, patrz!
Zaproszenie! - Hrabina z wyrzutem
podsunęła kolorowy kartonik Witusiowi pod nos.
- Ale nie jest
imienne – z satysfakcja zauważył Wituś, czym dotknął Hrabinę do żywego i
natychmiast pożałował. Oczy Hrabiny zwilgotniały a głos zaczął się łamać.
Przez chwilę wahała się czy omdleć, czy uderzyć w płacz. Wybrała to drugie.
- Tak, bo ty
zawsze do wszystkiego mnie zniechęcisz… jak więzień w tym domu siedzę, ludzi
nie widuję już wcale… we Wrocławiu to ja na wszystkie wystawy chodziłam, na
bale mnie zapraszano, na wernisaże… a tutaj co? Nic ! Tylko twojego marudzenia
słucham od rana do wieczora… - Hrabina ostentacyjnie sięgnęła po chusteczkę a
Wituś złapał się za serce ciężko wzdychając.
czwartek, 13 kwietnia 2017
Entliczek, pętliczek...
Od kilku miesięcy w Zakładzie działo się
coś naprawdę niedobrego. Wszyscy to czuli, ale nikt nie potrafił zdefiniować.
Pierwszy rozchorował się Król Julian. Rozchorował się bardzo poważnie. Nikt nie
wiedział na co konkretnie, ale biedak pojawiał się i znikał niespodziewanie.
Potem Rehabilitant złamał sobie
obojczyk. Tak zwyczajnie. Urlop. Narty. Upadek. Gips. Dwa miesiące zwolnienia. Następnie hurtem pochorowały się dzieciaki pań
z działu przedszkolnego i wymagały długotrwałej opieki swoich mam. Nieobecność
Mam-Pracownic spowodowała niezadowolenie Mam-Klientek i serię telefonów z
pretensjami, które zmuszona była odpierać Przyszła Mama - Sekretarka. Po kilku
tygodniach wysłuchiwania próśb, błagań, a w końcu także gróźb, nie wytrzymała.
Z czterdziestostopniową gorączką została odwieziona do szpitala. Szybko okazało
się, że pozostanie tam na długo. Na
drzwiach sekretariatu Filii Zakładu zawisła odręcznie nabazgrana karteczka, że
„nieczynne do odwołania” i „proszę dzwonić tam”. Zawisłaby ładna wydrukowana,
niestety drukarka odmówiła współpracy a Informatyk tylko rozkładał ręce mówiąc
coś o jakiś nowych sterownikach i braku tego „dinksa” w miejscu, gdzie być powinien.
Tam dzwonili więc klienci. Tam dzwonili też
zdezorientowani pracownicy. Zdezorientowani tym bardziej, że i Tam od kilku dni
nikt nie odbierał telefonów. Tam powinna
być Doświadczona i Wszechwiedząca Sekretarka. I byłaby na pewno, gdyby nie
straszny wypadek jej męża. Mąż górnik. W kopalni zawał. Na szczęście żyje! Ale
unieruchomiony. Potrzebuje całodobowej opieki żony. Tu głuchy telefon i Tam
głuchy telefon. Coraz większy chaos. Galopująca dezorganizacja. Pracująca za
dwie Ambitna Amelia próbując odkręcić uparty słoik kaleczy się tak
nieszczęśliwie, że prawie odcina sobie kciuk. Krew. Pogotowie. Operacja.
Rehabilitacja. W tym roku Amelia już nie będzie pracować. Patrząc na to, co się
dzieje, Przezorna Zuzanna szybciutko zredukowała swój wymiar godzin do połowy. Krycha
z Zochą, odczuwając od kilku dni podejrzane i niespecyficzne objawy somatyczne,
czym prędzej uciekły w teren. Klara przyglądała się temu wszystkiemu próbując zachować
zdrowy dystans, jednak, gdy w pewien poniedziałek nagle i niespodziewanie
stłukł się jej ulubiony kubeczek z wiewiórką, stwierdziła, że najbezpieczniej będzie
jeśli natychmiast uda się na kilkudniowy urlop. Na posterunku trwała jeszcze,
bo ktoś przecież trwać musiał, Zdesperowana Wice. Zocha przyjmowała zakłady,
jak długo Wice wytrzyma, bo z dnia na dzień wyglądała gorzej. Chuda, blada, spuchły
jej kolana, wypadł przedni ząb, a nie dalej jak wczoraj, jakiś fiut zaparkował
auto w bagażniku jej wysłużonego fiata. Jak tak dalej pójdzie, to do końca kwietnia
wyeliminowani zostaną wszyscy pracownicy Zakładu i trzeba będzie wywiesić
tabliczkę: „zamknięte bo nieczynne”.
[pięć miesięcy
wcześniej]
- Stasiu, niczego nie dotykaj, bardzo cię
proszę – powiedziała elegancka blondynka zerkając na synka znad Smartfona.
Chłopczyk był bardzo ruchliwy i konieczność kilkuminutowego oczekiwania na
wizytę, urozmaicał sobie wędrówką po długim korytarzu i zaglądaniem we
wszystkie możliwe zakamarki. W jednym z nich odkrył właśnie coś absolutnie fascynującego.
- Nie dotykam, mamo! – Staś szybciutko cofnął
paluszek, wcisnąwszy jednak wcześniej malutki czerwony guziczek do oporu i
podbiegł do matki, przybierając po drodze minę niewiniątka.
- Mamusiu,
a co to znaczy „autodestrukcja”?
- Dziecko! Skąd ty znasz takie słowa?
Zabraniam ci się przyjaźnić z Leosiem!
- Ale mamo ….
- To zły chłopak jest! Zabraniam i już! I
chodź już, bo pani nas prosi.
piątek, 24 marca 2017
Motyw
Dzień zaczął się zwyczajnie. Budzik. Prysznic. Kawa. Kanapki
do torby. Kurtka. Klucze. Kilka stopni w dół. I nagle skurcz jelit. I już wiedział, że dziś to ma raczej przesrane. Już nic nie ułoży się tak, jak
sobie zaplanował. Właściwie rowie dobrze mógłby zostać w domu, wrócić do łóżka i spać do
jutra, jutro zacząłby od nowa. Chciał nawet zadzwonić do szefa i jakimś wiarygodnym kłamstewkiem usprawiedliwić swoją nieobecność, gdy telefon zawibrował mu
w dłoni.
czwartek, 9 marca 2017
Telefon
Minęły ledwie dwa miesiące od jej powrotu
do pracy, a Klara zaliczyła już zapalenie mięśnia gruszkowatego prawego, ostre zapalenie
migdała lewego, katar, nieżyt żołądka i upierdliwą infekcję intymną w efekcie
skutecznego leczenia antybiotykiem zapalonego migdała oraz kilka migren. Dzisiaj
do całego zestawu dołączył bolący ząb.
Korzystając z tego, że do Zakładu miała jechać
dopiero po południu postanowiła niezwłocznie udać się do stomatologa. Zwykle
unikała wizyt u dentysty z powodu panicznego lęku, tym razem jednak postanowiła
być odważna. Odważnie wybrała więc numer gabinetu, odważnie poprosiła o
ustalenie wizyty i odważnie zgodziła się na … przyszły wtorek. A skoro miała już
wolne przedpołudnie....
wtorek, 21 lutego 2017
Torcik
Siedziała w kawiarni już drugą godzinę.
Zielona jaśminowa herbata zupełnie wystygła. Kelnerka trzy razy pytała ją, czy
może coś jeszcze podać i Klara czuła, że jeśli zostanie zapytana po raz czwarty,
to ulegnie pokusie i zamówi kawał czekoladowego tortu albo puchar lodów z
wielką czapą bitej śmietany. Mogła wybrać się do parku. Tam nikt nie namawiałby
jej do jedzenia słodyczy. Mogła. Park był jednak tradycyjnym miejscem schadzek
zakochanych, a ona chwilowo nie była zakochana ani zakochania nie planowała.
Nie planowała nawet napisania powieści o zakochanych. Jedyne, co miała w planie
to, po ostatnich wydarzeniach, szybki wyjazd poza granice tego kraju. Wyobraziła
sobie już nawet własne nowe mieszkanie w urokliwym skandynawskim miasteczku. Z
okna miałaby widok na skrzyżowanie dwóch głównych ulic, a właściwie uliczek i
zabytkowy, kamienny mostek. Nie bardzo mogła się zdecydować, czy wolałaby przyjąć
nudną posadę w klubie seniora, mieszczącym się tuż obok popularnej dyskoteki
czy raczej zgodzić się na prowadzenie miejscowego domu kultury. Skłaniała się
raczej ku tej drugiej opcji. Miała już nawet pomysł na zorganizowanie wystawy sztuki
dziecięcej. O właśnie! Sztuki! A może zamiast siedzieć tutaj nad zimną herbatą
i czekać na natchnienie, które najwyraźniej nie zamierza się dzisiaj pojawić,
pójdzie do galerii. Może znajdzie coś małego, nadającego się na prezent?
Zrobiłaby Janowi niespodziankę. Byli umówieni wieczorem w tej eleganckiej
restauracji na molo. Tak, zdecydowanie, musi się stąd ruszyć zanim kelnerka
znowu do niej podejdzie. Pójdzie sobie na spacer. Okolica jest taka piękna. I
pogoda ładna. A może na rynku znowu jej ulubiony kwartet smyczkowy będzie grał
swój koncert? Tak, poszuka natchnienia gdzieś indziej. I zdecydowanie wolałaby
dostać inną kartę. Może Wisielca? A jeszcze chętniej Świat. No ostatecznie
Śmierć. Niestety, rano wyjęła ze skrzynki pocztowej kopertę a w niej ….
Kochankowie!
-
Może jednak coś podać? – tym razem kelnerka spojrzała na Klarę takim wzrokiem,
że ta odruchowo złożyła zamówienie.
- Cholera jasna! Kochankowie! Silne pokusy…
uległam. A opowiadanie nie napisane. Za to torcik – pycha…
piątek, 10 lutego 2017
Siedem
Wiedziała, że
nie powinna iść w stronę światła.
Stała przez chwilę nieruchomo,
próbując
znaleźć jakieś inne rozwiązanie
tej niefortunnej sytuacji,
kiedy poczuła lekkie
dźgnięcie
kościstym paluchem między łopatki.
Ruszyła wolno przed siebie,
ostrożnie stawiając kroki,
chociaż ostrożność
teraz to już raczej
musztarda po
obiedzie.
Trzeba było uważać przedtem.
Poczuła mocno nieświeży oddech na swoim
karku. Chciała się odwrócić
i grzecznie zaproponować „weź Halitomin”,
ale
właśnie została dźgnięta nieco mocniej. Przyspieszyła kroku.
Ściany ciemnego
korytarza pokrywała fosforyzująca, zielona, glutowata substancja.
Ble… nigdy
nie znosiła rzeczy o konsystencji kisielu lub rzadkiej kaszki manny,
budziły w
niej wstręt.
Tak, to też!
Nie, nie miała żadnych złych doświadczeń.
Była po
prostu nadwrażliwa.
Nie tolerowała również wykrochmalonej pościeli, sztruksu i
zapachu łososia.
Hm.. chyba powinna myśleć o bardziej wzniosłych rzeczach, póki
jeszcze może myśleć.
Do końca drogi zostało jej jakieś dwadzieścia,
może
trzydzieści metrów.
Próbowała przywołać
jakąkolwiek wzniosłą myśl,
ale przychodziły jej do głowy same błahostki. Nieistotne
i pierdołowate płytkie myśli.
Nic, co chociaż troszeczkę
przypominałoby
przesłanie dla potomnych.
Jakich potomnych?!
Jako kilkunastoletnia dziewczyna
zdecydowała,
że po pierwsze zestaw genów,
jaki miałaby ewentualnie do przekazania
jest dosyć marny,
a po drugie
świat,
na którym pojawić miałby się hipotetyczny potomek też do najlepszych nie
należy, więc…
Nie, nie żałowała tej decyzji nigdy.
No może raz i to tylko
troszeczkę.
Zdecydowanie bardziej żałowała teraz
tego niedojedzonego kawałka tortu.
Matko, jaki absurd!
No trudno.
Już nic nie zmieni.
Co się
pomyślało to się nie odmyśli.
Koścista łapa pchnęła ją w kierunku ogromnego
biurka, za którym siedziała postać
raczej niematerialna i na pewno bezpłciowa. Usłyszała
dziwaczną propozycję.
Zaoferowano jej siedem tygodni
do wykorzystania na
stopniowe rozstawanie się
ze znanym jej dotychczas światem.
Ale jak to?
Spytała, czy zanim udzieli odpowiedzi,
mogłaby na
chwilę zerknąć w lusterko.
Podano jej bardzo eleganckie, w srebrnej oprawie.
Spojrzała.
No tak! Maska starego chińczyka!
Założyła ją dla żartu,
a potem zapomniała zdjąć.
Mogłaby ciągnąć tą maskaradę
i skorzystać z darowanego
czasu.
Mogłaby. Tylko czy to by cokolwiek zmieniło?
Czy było cokolwiek co
chciałaby tam jeszcze zrobić? Przecież nie będzie żarła tortu
przez siedem tygodni! Zdjęła maskę.
Nieco zmieszana postać podsunęła jej do podpisu
oficjalne pismo
stwierdzające doprowadzenie tego etapu życia do końca
i
rozpoczęciu nowego,
będącego konsekwentnym następstwem poprzedniego.
Podpisała.
Konsekwentnym następstwem…
No, to ma przechlapane.
wtorek, 24 stycznia 2017
Koszmarny sen introwertyczki
- Jak
myślisz, ten czy ten? – Klara od kilkunastu minut zarzucała na ramiona to
jeden, to drugi szal i nie mogła się zdecydować. Jan zbyt wielkiej różnicy
pomiędzy nimi nie widział, odpowiedział więc jak zwykle, że i w jednym i w
drugim wygląda pięknie, niepotrzebnie dodając, że w związku z tym jemu
zasadniczo jest wszystko jedno. Klara
fuknęła coś pod nosem i wybrała trzeci, w kolorowe kwiaty – I co? Może
być? - Jan podszedł do niej, pocałował w
czoło i serwując lekkiego kopniaka na
szczęście, zalecił szybkie wyjście z domu.
Faktycznie zrobiło się późno. Klara
musiała zrezygnować ze spaceru i podjechać samochodem. Miała kłopot ze
znalezieniem miejsca parkingowego, ostatecznie zaparkowała kilka przecznic
dalej. Wyłączyła silnik, ale nie wysiadała. Nie lubiła tłumów ani wystąpień
publicznych. Nienawidziła bycia w centrum uwagi. Ostre światło reflektorów było
dla niej wręcz fizycznie bolesne. Najchętniej wysłałaby na to spotkanie którąś
ze swoich bohaterek. Niestety, pochopnie zgodziła się na udział w tym całym
cyrku i teraz już nie mogła się wycofać. To znaczy oczywiście mogłaby nie
wysiadać z samochodu i wrócić do domu, ale niestety miała pewną okropną wadę –
zawsze dotrzymywała danego słowa. Zawsze! Nauczyła się oczywiście unikać
większości sytuacji, w których ktoś w ogóle mógłby ją o cokolwiek poprosić.
Miała też cały wachlarz misternie uplecionych wymówek i ostatecznych,
niepodważalnych argumentów przeciw. Jak to się stało, że tym razem straciła
czujność i obiecała? No trudno, jakoś się stało i teraz musi tam pójść. Musi
wejść do tej przesadnie eleganckiej sali, zasiąść na scenie i przed tłumem
zgromadzonych „robić za gwiazdę”. Pewnie będą ją pytać o to, jak to się
wszystko zaczęło? Dlaczego akurat to, a
nie coś zupełnie innego? Skąd pomysły? A czy postaci prawdziwe, czy wymyślone?
I czy wstaje codziennie o piątej rano czy może wychodzi do kawiarni? Czy z tego
da się żyć? Czy bez tego da się żyć? Czy tego się można nauczyć? A może jednak
trzeba mieć talent? I skąd wiadomo, że się go ma? Czy na pewno to wszystko to
ona tak sama? Czy ma coś jeszcze w szufladzie? A czy mogłaby poradzić, od czego
zacząć? I czy lepiej długopisem, piórem czy stukając w klawiaturę? I ona będzie
próbowała na te wszystkie pytania odpowiedzieć. Rzeczowo, konkretnie, zgodnie z
oczekiwaniami publiczności i nie zawsze zgodnie z prawdą, za to z tym swoim
słynnym poczuciem humoru. A potem oni wszyscy ustawią się w bardzo długiej
kolejce i będą czekać godzinami tylko po to, by nagryzmoliła im odręcznie kilka
słów na wielokrotnie przeczytanym od deski do deski egzemplarzu którejś z jej
dwunastu powieści. I będą wniebowzięci, że postawionym autografem poświadczyła
osobistą znajomość.
- Puk! Puk! -
wyrwana z zamyślenia Klara gwałtownie odwróciła się w lewo. Nieodpięte
pasy przyblokowały ją boleśnie. Ksawery
Sukces otworzył drzwi i pomógł jej się wyplątać. – Co ty tu jeszcze robisz? Wszyscy już tam na
ciebie czekają. Pięknie wyglądasz… No
już, chodź, szybciutko! – podał jej ramię – A gdzie Jan?
- Wiesz, że on nienawidzi tłumów jeszcze
bardziej niż ja. Nie przyszedłby nawet, gdyby wręczano mi nagrodę Nobla! Będzie
czekał w domu z szampanem, mam nadzieję! – roześmiała się Klara i trzymając się
mocno ramienia Ksawerego weszła do zatłoczonej sali. Tak… osiągnęłam sukces –
pomyślała i przez ułamek sekundy poczuła, że był on całkowicie zasłużony.
sobota, 14 stycznia 2017
Zimowy poranek
Poniedziałek.
Znowu poniedziałek. Musi wstać. Musi umyć włosy. Musi nałożyć na twarz maskę. I
musi jechać zarabiać na życie. Musi. Musi? Sprawdziła wyniki lotto. Musi!
Szlag! Wyjrzała za okno. W nocy zdążyła napadać kupa śniegu. Wygląda to ślicznie.
W promieniach wschodzącego słońca skrzą się diamenciki lodu unoszące się w
powietrzu. Jest pewnie diabelnie zimno. Po cichu liczyła na to, że stary Ford
zamarzł i będzie mogła zafundować sobie dzień nieplanowanego urlopu.
Brnąc przez nieodśnieżony chodnik Klara
zastanawiała się nad tym, że przecież kiedyś lubiła zimę. Wyczekiwała na
pierwszy śnieg, który pojawiał się zwykle w dzień jej urodzin i zalegał grubą
warstwą mniej więcej do końca lutego. Wychodziła na środek zasypanego białym
puchem boiska i wydeptywała tajemnicze wzory. Zaszyfrowane wiadomości dla
aniołów. Prośby o pomoc i ochronę. Podania o odwzajemnioną miłość. Wieczorami
wchodziła na strych i sprawdzała, czy odpowiedziały. Czasem zostawiały dla niej
obrazy na zamarzniętych szybach. Wierzyła, że malują je skrzydłami. Kiedy padał
śnieg, szukała dwóch takich samych płatków, tak jak latem, na łące, szuka się
czterolistnej koniczyny. Tak, kiedyś kochała zimę. Ale taka zima, jaką znała z
dzieciństwa odeszła już dawno. Odeszła bez pożegnania i bez obiecywania, że
wróci.
- I dobrze! Niech nie wraca. Teraz śnieg to
tylko upierdliwość. Skrobanie szyb, śliskie chodniki, niebezpieczne drogi,
skręcone kostki. Niech nie wraca!-Klara umordowana odśnieżaniem samochodu usiadła
za kierownicą, włożyła kluczyk do stacyjki, odczekała chwilę i przekręciła
kluczyk. Silnik odpalił od razu. Nie miała żadnej wymówki. Musiała jechać.
Ruszyła ostrożnie. Tuż za bramką parkingu
musiała się jednak zatrzymać.
-
Matko jedyna i co ja teraz zrobię?! Przecież nie dam rady przejechać.
No, za cholerę się nie zmieszczę. A ten stoi jak krowa na środku drogi.
Migadełka włączył i zadowolony. I jak długo tak będzie stał? Przecież ja do pracy muszę!!! Jak tu postoje
jeszcze kilka minut to nie zdążę. No nie zdążę… Cholera jasna. Jak można być
takim idiotą?! No i czego ten baran za mną trąbi i łapkami wymachuje? Jak bym
mogła to bym pojechała, a nie mogę. A też se migadełka włączę, a co tam.
Włączone migadełka usprawiedliwiają barykadowanie drogi. Będziemy sobie tak
stać i migać. No, przestał trąbić. Jejku, przesunąłby się o pól metra, to bym
przejechała. Pół metra. Ale nie! Będzie stał. A może jednak spróbuję? No, nie
da rady. Za cholerę! Nie zgina mi się samochód w połowie. Jakby mi się zginał,
to bym przejechała. Za to łokieć mi się zgina. Chyba mnie szlag za chwilę
trafi. Ile to będzie jeszcze trwało?! Może ja sobie też zatrąbię? Zatrąbię
sobie! Głośno i długo sobie zatrąbię. Może usłyszy dureń jeden i zobaczy co się
za nim dzieje? Zero reakcji. No pewnie. Cały świat ma w dupie! Niech się ludzie
do pracy spóźniają. Niech karetka do chorego nie dojedzie. Niech się pali i
wali na około, a ten będzie stał. Jak długo jeszcze?! Taki jeden kretyn z
samego rana i cały dzień człowiekowi potrafi zepsuć. I na nic joga. Na nic
relaksacje, medytacje, oczyszczanie umysłu, reiki i inne fiki –miki. Ciśnienie
180/220. I wrzody mi się już odzywają. I zaraz mnie znowu w krzyżu łupnie. A to
ósma rano dopiero! Jezus Maria ósma?! Ósma!!!
A ja tu stoję za tą wielką śmierdząca śmieciarą. Nie!!! O idzie jakiś
koleś w roboczym ubranku. Tak, jasne uważaj bo się zmieszczę. Gdyby mogła to
bym już pół godziny temu przejechała. No kurde jak?! Sam się w łeb puknij.
Puknij się, a potem przesuń tą kupę złomu! Do czego się tak schylasz? A to nie
można było tego stopnia od razu do góry podnieść?! Co, sama se to miałam
zrobić?! Może te pojemniki ze śmieciami też ja wam ma opróżnić?! I nie machaj
mi tu! No już jadę, jadę. Może się zmieszczę? Na styk, cholera! I gówno widać
zza tego złomu. A jadę, pieprzę, najwyżej w kogoś wrąbię, mam to gdzieś, i tak
się spóźnię do roboty. I tak cały dzień do dupy! Jezu, jak mi gorąco…
Wyjechała na główną drogę i nagle zaczęła
się śmiać. Głośno. Nie mogła powstrzymać śmiechu. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Ale ze mnie głupia baba! Przecież to absurdalne!
Czemu ja nie reaguję tylko czekam, aż się samo zmieni?! Nie wysiadłam z
samochodu, nie podeszłam do kierowcy tej cholernej śmieciary, nie powiedziałam
miło „dzień dobry!” i nie poprosiłam grzecznie o to, żeby troszkę pociągnął do
przodu. Przecież by mnie nie zjadł na śniadanie? Chyba… Samochodu też by mi
nikt nie ukradł, bo i tak by nim nie odjechał. Wystarczyło tylko ruszyć tyłek… -
Klara nagle uświadomiła sobie, że praktycznie całe życie stoi przyblokowana za
wielką cuchnącą śmieciarą i czeka – O, nie!!! Koniec z tym! – wykrzyknęła i
ostro ruszyła spod świateł.
czwartek, 5 stycznia 2017
Kilka pytań
Nie potrafiła
zrozumieć dlaczego? Przeczuwała, że to wyłącznie jej wina, no bo niby czyja
miałaby być? Rodziców? Sąsiadów? Tego faceta, który zniknął wtedy a może tego,
który nigdy się nie pojawił? Albo tej kobiety, która kiedyś krzywo na nią
spojrzała i pewnie urok rzuciła przy okazji? No przecież, że nie! Chociaż
byłoby prościej. A tak jest trudno. Dużo
trudniej. Najtrudniej. Bo jak żyć dalej ze sobą, kiedy się ma siebie tak
serdecznie dosyć?! Kiedy się siebie szczerze nienawidzi za wszystko czego się
nie zrobiło?! Kiedy się już wie, że wszystko, co się do tej pory robiło było
tak naprawdę samobójstwem. Rozwleczonym na dziesiątki lat, ale jakże
skutecznym. Autodestrukcja idealna. Do ostatniego kawałeczka. I wcale nie po
to, by jak Feniks z popiołów. I wcale nie po to, by jakiś tam w popiołach
odnaleźć diament. Nie. Nie będzie diamentów. Nie będzie odrodzenia. Nie będzie,
bo nic już nie zostało. Nie ma też czasu. Czas się skończył. Wybrzmiał z
ostatnim uderzeniem zegara. Nieodwołalnie. Nieodwracalnie. Żadnej podróży do
przeszłości nie będzie. Żadnej projekcji
w przyszłość też nie. Nie ma żadnego tu i teraz. Nic już nie ma. Kupka śmieci. Pożółkłe
kartki. Pudełko połamanych kredek. Wyschnięte farbki. Rzucone na wiatr i opadłe
jak jesienne liście słowa, których nikt nie usłyszy. Trochę kurzu i piachu,
który rozwieje północny wiatr. I tyle. I nic więcej. I nikomu nie zabraknie.
Nikt nie zatęskni. Więc dlaczego jeszcze żyje ?! Dlaczego nie palnie sobie w
łeb, nie powiesi się na suchej gałęzi, nie poderżnie sobie żył, nie połknie
dających wieczny sen tabletek, nie utopi się w łyżce wody, nie skoczy z mostu,
nie położy się w poprzek torów, nie włoży głowy do piekarnika? Z tego samego
powodu, dla którego nie maluje, nie pisze, nie tańczy, nie śpiewa, nie podróżuje,
nie kocha ani się nie modli. Nie żyje. Nie żyje, ale gdybyś podszedł blisko i
chciał szturchnąć butem, by sprawdzić, czy nie żyje faktycznie na śmierć czy
tylko troszkę i gdybyś chciał ją z litości dobić, żeby już nie cierpiała, żeby
się nie męczyła, zerwałaby się nagle i zaczęłaby z tobą walczyć. O to życie –
nie życie. O te pozory istnienia. O to bycie byle jakie, ale jednak. Gryzłaby i drapała pazurami. Biegłaby ile sił
w nogach. Próbowałaby uciec od ciebie jak najdalej, łudząc się, że tym razem uda
jej się uciec od siebie samej i zacząć jeszcze raz, chociaż wie, że to
niemożliwe. Nie można zacząć raz jeszcze czegoś, co nie zaczęło się nigdy. Musiałaby
zrobić to po raz pierwszy. Ale nie można urodzić się po raz pierwszy, gdy już
się to kiedyś raz zrobiło bezmyślnie, głupio i przypadkiem. Więc goni bez
sensu. Miota się niepotrzebnie. Resztki sił traci na marne, bo urodzić po raz
pierwszy mogłaby się znowu tylko jeśli teraz pozwoliłaby się zabić. Dlaczego
nie chce tego zrozumieć? Dlaczego jest
tak głupio uparta? Czego się boi? W końcu cóż może być straszniejszego niż życie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)