Obserwuję u siebie ostatnio niepokojące zjawisko.
Otóż, od dłuższego czasu, nie jestem w stanie napisać nic,
co chociaż odrobinę przypominałoby opowiadanie,
nie mówiąc już o jakiejkolwiek dłuższej formie.
Męczy mnie ten stan okrutnie, bo pisać lubię bardzo
i bez pisania życia wyobrazić sobie raczej nie mogę,
a tu klops.
Pasztet.
Pieczeń rzymska i to bez jaj.
Zastanawiam się dlaczego?
Co takiego się wydarzyło, że słowa nie chcą grzecznie układać
się w zdania,
a zdania za nic nie ustawiają się w akapity.
Owszem, dają o sobie znać.
Machają mi łapką przed oczami.
Przelatują z lewej na prawą i z powrotem.
Turlają się po blacie biurka albo unoszą wśród drobinek
kurzu.
Pełno ich wszędzie. A głośne są jak cholera!
Niestety, jak tylko wyciągam po nie długopis,
zmieniają szyk, wymieniają się literami między sobą
i są absolutnie nie do poznania.
Nawet nie do Krakowa.
No, czasem do Wiednia.
I po przeczytaniu ‘Białych jabłek” znajduję
odpowiedź.
Najwyraźniej umarłam.
W sumie od dawna przeczuwałam, że tak właśnie jest.
Jeśli nie wplącze się w to wszystko chaos,
to już niebawem powinnam osiągnąć ten poziom wiedzy,
który pozwoli mi odkryć nieograniczone możliwości
i będę sobie mogła poskładać wszystko, co tylko zechcę.
No, chyba że komuś przyjdzie do głowy ściągać mnie z
powrotem,
ale to mi raczej nie grozi.
Miało być o książce.
Cóż, mówiłam …