Na malutkiej wyspie, pośrodku ogromnego jeziora, mieszkała mała dziewczynka. Oczywiście nie była tam sama, bo małe dziewczynki nie mogą przecież mieszkać same. Na wyspie mieszkali też jej rodzice, babcia i pewien sympatyczny ślimak.
Wyspa była nieduża, ot akurat taka, żeby wszyscy mieli dla siebie tyle miejsca, ile potrzebowali. Rosło na niej mnóstwo drzew, o które dbał tata dziewczynki i jeszcze więcej kwiatów, o które dbała babcia, a w powietrzu unosił się zapach ciasteczek, które codziennie piekła mama. Życie na wyspie było bardzo przyjemne i dziewczynka rosła szczęśliwa. Bujała się na hamaku zawieszonym między dwiema starymi gruszami, patrzyła jak szybko rośnie zasadzona w dniu jej narodzin brzoza i godzinami rozmawiała ze swoim przyjacielem ślimakiem.
Gdy padał deszcz dziewczynka chowała
się w drewnianym domku, który specjalnie dla niej zbudował w ogrodzie tata.
Domek był trochę krzywy i raczej brzydki, ale ponieważ dziewczynka nigdy nie
widziała żadnego innego drewnianego domku, wcale o tym nie wiedziała i bardzo
go lubiła. Lubiła słuchać, jak deszcz stuka o daszek i patrzeć, jak spływa
cienkimi strużkami po szybie okienka. Ale najbardziej na świecie lubiła bawić
się koralikami. Miała ich bardzo dużo. Dostawała ich kilka codziennie od mamy,
za to, że pilnie się uczyła i od taty za to, że była grzeczna. Od babci
dostawała codziennie pełną garść, niezależnie od tego, czy była grzeczna czy
nie.
Koraliki były malutkie, szklane,
błyszczące, każdy w innym kolorze. Wszystkie wrzucała do dużego szklanego
słoika, a gdy słoik był już prawie pełny dziewczynka zapragnęła, by każdy kolor
był osobno. Pomyślała, że gdyby udało jej się porozdzielać koraliki i wrzucić
każdy kolor do osobnego słoiczka, miałaby coś podobnego do farb, którymi
mogłaby namalować swój własny obrazek. Rozdzielanie koralików wcale nie było
łatwe. Niektóre paciorki były tak malutkie, że z trudem brała je w palce.
Potrzebowała też coraz większej ilości słoiczków, bo codziennie odnajdywała
nowe kolory koralików. Mimo, że praca wymagała cierpliwości i
wytrwałości, dziewczynka nie rezygnowała. Lubiła koraliki, lubiła deszcz i
lubiła swoją wyspę. A przecież nie porzuca się tego, co się lubi.
Pewnego jesiennego
dnia, gdy dziewczynka wybierała z dużego słoja wszystkie błękitne koraliki, do
domku weszli jej rodzice. Przynieśli ze sobą tort i ogromne pudło. Na torcie
paliło się siedem świeczek.
- Pomyśl marzenie i
zdmuchnij wszystkie świeczki, a wtedy twoje marzenie na pewno się spełni –
powiedziała mama.
Dziewczynka była
zaskoczona, bo nigdy wcześniej nie kazano jej zdmuchiwać świeczek, Spojrzała na
babcię, która stała na tarasie domu i skinieniem głowy zachęcała dziewczynkę by
dmuchnęła z całej siły.
- Wszystkiego
najlepszego kochanie – powiedział tata.
Dziewczynka nabrała w
płuca tyle powietrza ile tylko mogła zmieścić i dmuchnęła najmocniej jak
potrafiła. Bardzo chciała zdmuchnąć wszystkie świeczki i zrobiła to. Pomyślała
oczywiście o koralikach i o świecie, który mogłaby z nich ułożyć, gdyby miała
wszystkie kolory. Rodzice wręczyli dziewczynce opakowane w ozdobny papier i
przewiązane różową wstążką pudło. Było bardzo ciężkie.
- Co tam może być? Może wszystkie koraliki
świata? – Tak bardzo chciała zobaczyć, co jest w środku, że zaczęła rozrywać
papier, nie zważając na karcącą minę mamy.
Kiedy rozpakowała swój
prezent zobaczyła coś bardzo dziwnego. Nigdy wcześniej niczego podobnego nie
widziała. Powoli zaczęła wyciągać rzeczy z pudła. Najpierw wyjęła dwa długie
metalowe patyki. Patyki były zaostrzone na końcach i miały z jednej strony takie
śmieszne, małe „słoneczka” a z drugiej uchwyty z pętelkami. Dziewczynka
kompletnie nie wiedziała, co z nimi zrobić. Odłożyła je na bok i wyjęła z pudła
dziwaczne okulary. Duże, grube i ciemne. Założyła je na chwilę, ale okazało
się, że w takich okularach wszystkie koraliki mają ten sam, bury kolor. Dziewczynka
szybko zdjęła okulary, uznając ze chyba są zepsute i odłożyła na podłogę. W
pudle znalazła jeszcze ogromne buciory. Z trudem włożyła je na nogi. Miały
dziwaczne metalowe klamry, sięgały dziewczynce do połowy łydki i były sztywne
jak gips, który kiedyś pan doktor założył jej na złamaną rękę. Spróbowała
zrobić krok, ale buty były tak ciężkie, że upadła. Przewracając się potrąciła
słoiczek z żółtymi koralikami. Rozsypały się po całej podłodze, powpadały w
szpary. Dziewczynka bardzo chciała od razu je wszystkie pozbierać, ale w tych
buciorach nie mogła się ruszać, poza tym w pudle była jeszcze kolorowa czapka z
dużym pomponem, którą bardzo chciała przymierzyć. Tata pomógł córeczce wstać i
podał jej czapkę. Kiedy dziewczynka ją przymierzyła, zobaczyła swoje odbicie w
oknie i uśmiechnęła się szeroko, bo właśnie o takiej czapce marzyła.
- Ciepła i z takim
wspaniałym pomponem, że mając ją na głowie na pewno zawsze będę miała dobry
humor – powiedziała dziewczynka i chciała podskoczyć radośnie, ale nie mogła, bo
miała na nogach te ciężkie buciory. Potrząsnęła więc tylko głową, pompon
zatańczył a dziewczynka się roześmiała. Śmiejąc się sięgnęła do pudła i wyjęła
z niego rękawiczki. Ciepłe, kolorowe, z zabawnymi zameczkami, ale bardzo grube
i bardzo sztywne. Dziewczynka poruszała palcami w rękawiczkach i natychmiast posmutniała.
- W takich rękawiczkach
nie da się wziąć do ręki żadnego koralika – pomyślała, ale nic nie powiedziała,
żeby nie robić przykrości rodzicom. Szybko je zdjęła i odłożyła do pudła. Mama znów zrobiła taką sama minę, jak wtedy,
gdy dziewczynka rozerwała papier a córeczka jej i tym razem nie zauważyła, bo
już przymierzała czerwony kombinezon. Cały puchowy. Pasował, jakby był uszyty
na miarę.
- W takim kombinezonie
będę mogła tarzać się w śniegu i na pewno nie przemoknę! – Wykrzykiwała
dziewczynka turlając się po podłodze. Tym razem tata zrobił groźną minę.
Dziewczynka natychmiast wstała.
W pudle zostały już
tylko dwa wąskie i długie przedmioty z noskami zawiniętymi jak stare pantofle
babci, która cały czas stała na tarasie.
- To twoje narty,
córeczko – powiedzieli rodzice.
- Narty? – Zdziwiła się
dziewczynka – Co to są narty? Po co mi narty? Co się z tym robi?
Rodzice nie
odpowiedzieli. Zapytali tylko czy prezent jej się spodobał. Dziewczynka nie
bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć, bo kombinezon i czapka podobały jej się bardzo,
okulary i rękawice wcale, a buty były okropne. No i te całe narty, z którymi
nie wiadomo, co zrobić? Podziękowała rodzicom za niespodziankę, uściskała mamę,
ucałowała tatę, pomachała babci i zabrała się do jedzenia tortu. Był pyszny,
orzechowy. Zjadła prawie cały, zostawiając tylko okruszki dla ślimaka.
W nocy dziewczynce przyśnił
się piękny sen. Była w nim tęcza. Cała z maleńkich, błyszczących koralików. Wyglądała
jak most i dziewczynka ubrana w swój nowy kombinezon i czapkę, mogła biegać po
niej tam i z powrotem, i jeszcze raz, i jeszcze. Biegała tak po łuku tęczy i
patrzyła z góry na kolorową krainę. Błękitny strumyk połyskiwał wśród łąk. Nad
polnymi kwiatami wesoło fruwały motyle. Pod starą czereśnią stał drewniany stół
a na nim koszyk świeżych owoców i dzbanek z lemoniadą. Pod drzewem siedział
chłopiec w słomkowym kapeluszu i głaskał wielkiego, kudłatego psa, Po stole spacerowała
boża krówka. Dziewczynka zapragnęła zbiec po tęczy na łąkę i kiedy już miała zeskoczyć
na trawę, obudziła się.
Była jeszcze noc. Przez
okno zaglądał ciekawski księżyc.
Dziewczynka spojrzała najpierw na stojące w
rogu pokoju narty a zwróciła się do księżyca:
- Ty pewnie też nie
wiesz, po co są narty, Księżycu, prawda?
Dziewczynka nie mogła już zasnąć, wierciła się
niespokojnie w łóżku i aż do wschodu słońca zastanawiała się, dlaczego rodzice
kupili właśnie narty skoro bardziej przydałoby się jej sto malutkich słoiczków
na koraliki? Rano była niewyspana i czuła się dziwnie. Trochę tak, jakby motyle
ze snu zamieszkały teraz w jej brzuchu i łaskotały ją nieprzyjemnie
skrzydełkami.
Kiedy słonce było już
wysoko, rodzice weszli do jej pokoju i powiedzieli, żeby szybko ubrała swój nowy
kombinezon, czapkę i rękawiczki, wzięła ze sobą narty i przyszła na przystań. Dziewczynka
zastanawiała się, po co ma to wszystko zrobić, ale o nic nie zapytała, tylko
grzecznie wykonała polecenie rodziców. Ubrana stanęła przed lustrem i
uśmiechnęła się do siebie. Pompon na czapce wesoło zatańczył. Gdy jednak
dziewczynka spróbowała podnieść narty, okazało się, że są zbyt ciężkie. Próbowała
jeszcze raz i jeszcze raz, ale nie dała rady. Posmutniała, a nawet troszkę się
zezłościła na rodziców.
- To za ciężkie! Nigdy
ich nie podniosę – westchnęła a potem spróbowała podnieść jedną nartę. Udało
się. Zarzuciła nartę na ramię i z wysiłkiem zaniosła na przystań. Potem wróciła
po drugą. Trzeci raz wróciła po kijki. Kiedy rodzice przyszli na przystań była
już bardzo zmęczona, ale uśmiechała się do nich. Wtedy podpłynął prom, na który
wsiedli i popłynęli w stronę Wysokiej Góry. Dziewczynka całą drogę milczała.
Nie lubiła promu. Bała się, że podłoga może się nagle urwać i wszyscy wpadną do
wody, a w tych ciężkich buciorach to ona się na pewno utopi. Kiedy wysiedli u
stóp Wysokiej Góry to tak bardzo się ucieszyła, że aż podskoczyła z radości. Jej
radość była tak duża, że tym razem nie powstrzymały jej nawet te okropne, ciężkie
buciory. Wylądowała w głębokim, puszystym śniegu.
- Załóż proszę swoje
narty – powiedziała mama. Tata pomógł dziewczynce to zrobić. Kiedy stanęła na
swoich nowych nartach okazało się, że teraz wcale nie zapada się w śniegu. To
jej się spodobało. Wtedy rodzice wskazali szczyt Wysokiej Góry i powiedzieli,
że musi się tam dostać i że może pojechać wyciągiem.
- Pojechać? Tam na
górę?! – Zdziwiła się dziewczynka. Do tej pory znała tylko swoją małą zieloną
wyspę, na której nie było przecież ani Wysokich ani Niskich ani w ogóle żadnych
Gór. Motyle w jej brzuchu zaczęły chyba bawić się w berka, bo łaskotały ją
bardzo mocno. Nie miała jednak czasu, by dziwić się dłużej, bo nagle znalazła się
na dziwacznym malutkim krzesełku, które mocnym szarpnięciem pociągnęło ją do
góry.
- Ja nie chcę! Mamo!
Tato!– Krzyczała dziewczynka – Ja chcę stąd zejść!
Ale rodzice wcale jej
nie słuchali. Stali w milczeniu u stóp Wysokiej Góry i tylko patrzeli, jak ich
córeczka robi się coraz mniejsza i mniejsza. Tata trochę się obawiał czy jego
malutka córeczka sobie poradzi, ale wcale się do tego nie przyznał. Mama
uznała, że wjazd na Wysoką Górę, to w sumie nic takiego i wszystkie dzieci na
pewno to potrafią, ale nie powiedziała tego głośno, tylko znacząco chrząknęła.
Dziewczynka, chociaż po
raz pierwszy w życiu jechała na górę, wiedziała, że nie wolno jej wysiadać w
trakcie jazdy. Trzymała się krzesełka z całej siły. Bolały ja ręce, drżały
kolana. Bała się, że zgubi narty. Myślała tylko o tym, żeby ta koszmarna jazda
już się skończyła, ale za każdym razem, gdy wydawało jej się, że to już koniec,
okazywało się, że jeszcze nie.
Gdy wreszcie zobaczyła tabliczkę z
napisem „Szczyt Wysokiej Góry” ucieszyła się tak bardzo, że natychmiast
zapomniała o bólu i strachu. Chciała podskoczyć z radości, ale narty natychmiast
pociągnęły ją w dół. Krzyknęła i odruchowo wbiła kije w śnieg. Narty zatrzymały
się, ale gdy tylko dziewczynka próbowała się ruszyć, czuła, że zsuwa się z
góry. Podparła się kijkami jeszcze mocniej. Zrozumiała, po co kijkom te śmieszne
„słoneczka” i ucieszyła się, że dostała je od rodziców. Chciała im podziękować.
Spojrzała w dół, ale zobaczyła tylko dwie małe kropeczki. Podniosła rękę, żeby
im pomachać, ale narty znów się ześlizgnęły a dziewczynka znowu się
przestraszyła.
- Nie mogę podnosić
rąk, bo wtedy ześlizgnę się na dół, a przecież mam być tutaj, na górze –
pomyślała i najmocniej jak tylko potrafiła wbiła kije w śnieg. Stała teraz nieruchomo
i rozglądała się po okolicy. Widok z Wysokiej Góry był przepiękny. Błękitne niebo, śnieg skrzący się w słońcu,
jakby był zrobiony z przeźroczystych koralików, przysypane białym puchem
drzewo, gdzieś tam pod śniegiem szemrzący strumyk, a dookoła Wysokiej Góry
ogromne jezioro i na mim jej malutka wyspa.
- Miło jest popatrzeć na świat z góry.
Wszystko jest takie maciupeńkie.
Dziewczynka stała i patrzyła dopóki słońce
nie zaświeciło jej w oczy. Zamrugała, ale nie da się przecież patrzeć prosto w
słońce, więc musiała zamknąć oczy i wtedy poczuła, że traci równowagę.
Przestraszyła się. Otworzyła oczy. Słońce znów ją oślepiło. Wtedy dziewczynka
przypomniała sobie, że ma te dziwaczne, zepsute okulary. Założyła je i teraz
mogła już patrzeć prosto w słońce. Niestety, śnieg przestał być biały a niebo
wcale nie było już niebieskie.
Słońce powoli zaczęło zachodzić a
dziewczynka wciąż stała na szczycie Wysokiej Góry. Dwie małe kropeczki na dole
zaczęły podskakiwać. To tata i mama machali do niej i próbowali powiedzieć jej,
co powinna teraz zrobić, ale dziewczynka nie mogła ich usłyszeć. Stała wsparta
na kijach i podziwiała zachód słońca. Cały świat wyglądał przez chwilę jak z
bajki. Niestety, gdy tylko słońce zaszło, wokół zrobiło się zupełnie ciemno.
Dziewczynka na szczycie góry poczuła się bardzo samotna i bardzo zmęczona.
Dobrze, że miała na sobie ten ciepły kombinezon, czapkę i rękawiczki. Nie
marzła. Stała nieruchomo i patrzyła w niebo. Gwiazdy mrugały do niej wesoło a
po chwili na niebie pojawił się jej stary znajomy księżyc i znów miał bardzo
zdziwioną minę. Dziewczynka uśmiechnęła się do niego i powiedziała:
- Nadal nie wiem, po co są narty. Ty też
nie, prawda? – Księżyc nie odpowiedział, chociaż chyba jednak znał odpowiedź.
Dziewczynka była tak
zmęczona, że zasnęła na stojąco, a narty jakby tylko na to czekały. Natychmiast
rozjechały się na boki i pojechały spory kawałek w dół. Dziewczynka obudziła
się, zobaczyła, że jedzie szybko, tyłem po stromym zboczu w dół. Przestraszyła
się tak bardzo, jak jeszcze nigdy wcześniej. Nie wiedziała, co robić. Próbowała
wbijać kijki w śnieg i nagle obróciła się tak, że teraz jechała już przodem,
ale strasznie szybko. Rozsunęła nogi, próbowała wbić kijki w śnieg. Jechała teraz
troszkę wolniej. W końcu udało jej się zatrzymać w poprzek stoku.
- Uff! – Westchnęła, a motyle w jej brzuchu
wirowały i trzepotały skrzydłami tak mocno, jakby zaraz chciały wyfrunąć.
- Acha! Już wiem, po co są narty! –
Zrozumiała wszystko. Wiedziała już, co można zrobić, gdy się ma narty przypięte
do butów, ale wcale się nie ucieszyła i nie miała ochoty podskakiwać. Nie miała
też ochoty zjeżdżać w dół.
Pomyślała o mamie i tacie czekających u
stóp Wysokiej Góry, żeby ją uściskać i pochwalić, gdy w końcu zjedzie do nich
na swoich wspaniałych nartach i wtedy zrobiło się jej bardzo smutno. Stała na
szczycie Wysokiej Góry i płakała. Łzy spływały jej po policzkach na nowiutki
kombinezon, skapywały na buty, spływały po nartach na śnieg. Były słone i
ciepłe i było ich tak bardzo dużo, że chwili śnieg wokół dziewczynki zupełnie stopniał.
KONIEC
Bajka powstała bardzo dawno temu i odnalazła się zupełnie niedawno.
Zredagowana i zilustrowana, przy wykorzystaniu elementów graficznych
z pixabay.com oraz sztuczek Photoscape,
mam nadzieję, że się wam spodobała.
Piękna bajka.
OdpowiedzUsuńTak już bywa z rodzicami, że dają niechciane prezenty. I sami musimy sobie potem z tymi prezentami radzić.
Jednak dziewczynka chyba sobie poradziła. Chyba, bo nie jestem pewna.
W każdym razie dobrze się czytało.
Poradziła sobie :)
UsuńW takim razie się cieszę.
UsuńSmutna nieco ta bajeczka.
OdpowiedzUsuńtylko nieco ;)
UsuńJak zwykle Twoje bajki czyta się jednym tchem. W tej jest dużo zwrotów akcji, aluzji, które ciekawie się odczytuje. Jednak muszę zgodzić się z Anią, choć w połowie bajki myślałam, że nie. Zakończyłaś to bardzo smutno, bardzo pesymistycznie, wcale nie trochę niestety. I dla mnie żal, bo bajka mogłaby być z cudownym przekazem o tym jak mądrzy rodzice poszerzają świat doznań dziecka, jak ono to odbiera, jak odkrywa elementy, które w tej nowej sytuacji mu się podobają a które nie, czyli poznaje siebie a mądrzy rodzice stoją z boku, pozwalają poznawać ten świat.
UsuńTak jak jest, to bajka o naszych rozczarowaniach rodzicami, o tym jak nam smutno kiedy nas nie rozumieją. I.. Takie opowieści też są potrzebne, ja jednak wolę ludziom pokazywać wzorce , dawać nadzieję.
To jak mówisz dawna bajka. Rozumiem jednak, że nie myślisz o jej przeredagowaniu.
Rysunki też cudowne wręcz.
Tak czy owak, nieważne jak ja bym to napisała, nieważne czego oczekiwałam w połowie czytania, ważne jest to, że to o ogromnie piękna historia i napisana wspaniałym językiem.
Masz racje Edytko, ze wzorcowo byłoby tak, jak piszesz i jak mówiła Ania, ale nie zawsze mamy taka idealna sytuację i często, nie mogąc liczyć na rodziców musimy odwołać się jednak do naszych własnych zasobów. taki był zamysł mojej bajki. I nadal będę się troszkę upierać, że ostatecznie jest optymistycznie :)
UsuńDziękuję za PREZENT
OdpowiedzUsuńczerwoną czapkę z pomponem i kombinezon chętnie zabiorę. A resztę -zwłaszcza ściągające na ziemię buciory chętnie oddam ;)
Dziewczynka
Ciężkim buciorom mówimy zdecydowanie nie ;)
UsuńSuper bajeczka!
OdpowiedzUsuńdziękuję :)
Usuń