Chłodny listopadowy poranek. Mglisto, szaro i ogólnie dość paskudnie. Nie chce mi się nawet wstawać z łóżka. Gdybym mieszkała nad morzem, to by mi się może chciało, pomyśłałam i... Eureka! Przecież ja takie mini-morze mam pod nosem. Wygrzebałam się spod ciepłej kołderki, zjadłam sniadanie i wyruszyłam na wyprawę.
Bezwietrzna pogoda. Moje morze spokojne. Jest po sezonie, więc nie ma tłumu. Właściwie, to nie ma nikogo. Molo jest. Bez ławeczek, ale i tak jest zbyt zimno, żeby siadać. I promenada też jest.
Budki z gorąca czekoladą niestety nie ma. Mogłam chociaż termos z herbatą zabrać. I rękawiczki. Marzną mi paluszki. Ale mewy są! I nawet cypel, jak w Rewie!
Mogę podejść blisko i sobie z nimi pogadać. jestem ciekawa, czy one też tęsknią za wiekszą przestrzenią, czy może tu im dobrze? I czy nie marzną im paluszki?
Ta chyba chciałaby polecieć nad wielką wodę.
Ta chyba chciałaby polecieć nad wielką wodę.
Albo tylko w dobrym towarzystwie zjeść mewie śniadanie.
Reszta, pod czujnym okiem szefa, zajmuje się poranną toaletą. Wszak ocean, morze czy wysychająca kałuża, wyglądać trzeba porządnie.
A te dwie ewidentnie coś kombinują. Przypuszczam, że z prawej strony padła propozycja odwiedzenia pobliskiego wysypiska śmieci. Tylko jak tu niezauważenie odłączyć się od stada?
Stać ledwie po płetwy w wodzie czy lecieć tam gdzie głębia bezkresna?
Ptaki, stawiają wielokropek ...
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza